To wspaniałe uczucie, kiedy człowiek słyszy, jak ludzie śmieją się na jego filmie. Śmiech odświeża, uwalnia emocje. Ja sama uwielbiam zabawne filmy, zwłaszcza takie, które komedię łączą z dramatem i głębszą refleksją. Jak u Chaplina. Choć faktem jest, że kiedy reżyserujesz, naprawdę nie wiesz, jak widzowie zareagują. Mnie się na przykład wydawało, że „Orlando" jest komedią, a widzowie się w kinach na nim nie śmiali.
Śmiech odświeża, ale jest jak wentyl. Walka polityczna toczy się gdzie indziej.
Tak pani myśli? Bo ja sama już nie wiem. Milion ludzi wzięło udział w pochodzie przeciwko inwazji w Iraku. Sama w nim szłam. I co? Kiedyś stale biegałam na różne marsze i manifestacje. A dzisiaj widzę, jak niewiele zdziałaliśmy. Jedyną sferą, w której udało się coś osiągnąć, jest feminizm. Tu naprawdę wiele się zmieniło. Ale poza tym czuję niedosyt i rozczarowanie kierunkiem, w jakim poszedł świat. Dlatego wolę skupić się na sztuce.
Jednak rzadko staje pani za kamerą. „Party" to dopiero pani ósmy film.
Jeśli ekranizuje się cudze teksty, można robić filmy częściej. Mnie napisanie scenariusza zajmuje przynajmniej rok. Zbieranie finansów to kolejny rok. Casting – kilka miesięcy. Potem bardzo długo pracuję z aktorami. Zdjęcia trwają dwa, trzy tygodnie. A jeszcze trzeba doliczyć sześć miesięcy montażu, trzy –pracy nad PR-em. Cały proces zabiera kilka lat.
Aktorzy są wielką siłą pani filmów. W „Party" udało się pani zgromadzić znakomity zespół. Kristin Scott Thomas, Patricia Clarkson, Bruno Ganz, Timothy Spall, Cillian Murphy, Emily Mortimer, Cherry Jones. I nikt z tego angielsko-amerykańsko-niemieckiego teamu nie chce grać pierwszych skrzypiec.