Takim właśnie filmem są „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” Martina McDonagha. Irlandczyk znany był dotychczas głównie jako dramatopisarz, a kręceniem filmów zajął się, jak powiedział w wywiadzie udzielonym Barbarze Hollender ze strachu, że inni reżyserzy będą psuli jego teksty.
Po obejrzeniu „Trzech billboardów…” można w pełni zrozumieć lęk McDonagha. Dynamika, zwroty akcji i konstrukcji postaci są scenariuszowym majstersztykiem. Co najważniejsze i najbardziej w tym filmie ujmujące, umiejętnie igra on z emocjami widza. Wzrusza wtedy, kiedy wydawałoby się, że powinien śmieszyć i na odwrót. Trudno jest go również zakwalifikować do któregoś z filmowych gatunków. Historia matki walczącej o prawdę o morderstwie dokonanym na jej córce jest czymś pomiędzy westernem, dramatem a czarną komedią.
McDonagh pokazuje amerykańską prowincję bez taryfy ulgowej, ale jednocześnie buduje poszczególne postaci z ogromną dozą czułości i zrozumienia. Żadnej z nich nie usprawiedliwia, ale każdą stara się zrozumieć. Świetnie napisanych ról „nie zepsuli” również aktorzy. Mildred Hayes w roli zdesperowanej matki, etatowy mistrz drugiego planu Woody Harrelson (polskim widzom znany przede wszystkim z ról w „To nie jest kraj dla starych ludzi” i pierwszym sezonie serialu HBO „Detektyw”) czy wracający na duży ekran po kilku latach skupiania się na grze w serialu „Gra o Tron” Peter Dinklage.