Ten film Pawła Maślony jest wielkim krzykiem trzydziestolatków. Ludzi, którzy dorastali już w wolnej Polsce, którym obiecywano spokojne życie, a dziś muszą mierzyć się z niepokojami świata, terroryzmem, rodzącymi się ruchami nacjonalistycznymi, ograniczaniem wolności, niepewnością jutra. Z ciśnieniem, którego nie wytrzymują. Może dlatego tak często mówią o lęku.
– Nie czułem go po 11 września 2001 roku – przyznaje Paweł Maślona. – Ani w trakcie kryzysu gospodarczego 2008 roku, kiedy wielu ludziom walił się latami wypracowywany świat. A teraz stale rośnie we mnie napięcie. I to samo obserwuję w młodej literaturze, w filmach moich kolegów. Jakbyśmy czekali na coś, co ma nadejść. Masłowska napisała, że Polska jest teraz jak poczwarka. Coś się z niej wykluje, tylko nie wiadomo co.
Tytuł filmu – „Atak paniki” – mówi wszystko. „Nie ma nas, nie ma strachu, nie ma grzechu. I miłości też nie ma. Wydaje nam się, że żyjemy, odliczamy sobie te śmieszne dni i miesiące, podczas gdy w innej czasoprzestrzeni możliwe, że jesteśmy już dawno po katastrofie” – mówi do słuchaczy dziennikarz radiowy, który stracił sens życia. Otwierająca film sekwencja przywołuje na myśl ostatnią audycję Tomasza Beksińskiego, który chwilę później popełnił samobójstwo. Bohater Maślony zrobi to samo. A na końcu „Ataku paniki” padnie tylko jedno zdanie: „Już nic nie ma”.
Mozaikowa opowieść
Pomiędzy tymi scenami jest fascynująca, w stylu Roberta Altmana opowieść o ludziach, których dzieli bardzo wiele, ale łączy porażające uczucie dochodzenia do ściany. Dziewczyna zarabiająca na życie udawaniem orgazmów w czasie wideorozmów. Pisarka poczytnych kryminałów, która kiedyś postawiła na karierę, a teraz tęskni za uczuciem. Kelner żyjący w wirtualnym świecie i poniewierana przez niego matka, która miłość przelewa na zwierzęta. Szykująca się do porodu panna młoda na własnym przyjęciu weselnym. Małżeństwo wracające samolotem z zagranicznych wakacji. Dzieciaki palące jointy. Ich losy zazębiają się, choć niektórzy nie znają się nawzajem. Ale wszystkich dopada przerażenie.
W Polsce rzadko powstają takie mozaikowe opowieści. W ostatnim czasie najciekawsze były niedocenione, a znakomite „Zero” Pawła Borowskiego i „11 minut” Jerzego Skolimowskiego. W pierwszym z tych filmów reżyser precyzyjnie prowadził wątki, idąc z kamerą za tym z bohaterów, który w scenie powiedział ostatnie zdanie. W drugim widz obserwował jedenaście minut z życia ludzi, którzy staną się ofiarami wielkiej katastrofy.