La La Land, reż. Damien Chazelle
Wyd. Monolith Films
Twórca genialnego filmu o cenie mistrzostwa „Whiplash” tym razem zrobił musical w stylu retro, odwołujący się do hollywoodzkiej „Deszczowej piosenki” czy klasycznych, francuskich „Parasolek z Cherbourga”.
Film Damiena to historia miłości początkującej aktorki i pianisty. Oboje próbują robić karierę w Hollywood. Oboje muszą wybrać: komercyjny sukces czy realizacja marzeń. Przystojny Ryan Gosling i wyrośnięta już Emma Stone sprawni, jakby przeszli trening w „Tańcu z gwiazdami”. Ale z każdą minutą „La La Land” staje się ciekawszy, coraz bardziej porywa, a wreszcie całkowicie zaskakuje zakończeniem. Bo robiąc musical w starym stylu Chazelle ani przez chwilę nie zapomniał, że będą go oglądać współcześni widzowie. Opowiedział więc o cenie sukcesu. Ale i o życiu, które układa się czasem parszywie. Sprawia, że gubimy po drodze tych na których nam zależy.
Do kilku ciekawych portretów Hollywoodu, jakie ostatnio pojawiły się na ekranie (od paranoicznego „Neon Demon” Nicolasa Windinga Refna do nostalgicznej „Śmietanki towarzyskiej” Woody’ego Allena) Chazelle dorzuca obraz zrobiony z przymrużeniem oka, z życzliwością wobec bohaterów, ale też z refleksją na temat ludzkiej natury, życia, miłości, marzeń. Zagrany przez fantastycznych aktorów – Ryana Goslinga i Emmę Stone. Jako bonus Chazelle daje widzowi opowieść o jazzie. Przymrużenie oka pozwala mu, by zacząć film od musicalowej sceny rodem z lat sześćdziesiątych, a potem wpleść koncert sfilmowany nowocześnie jak w „Whiplash”. Całość zaś podpisuje – znów z dystansem i autoironią – „Made in Hollywood”. Naprawdę świetna i niegłupia zabawa.
„Moonlight”, reż. Barry Jenkins