– Historia mojego życia to kilkukrotne umieranie – mówi Janusz Bielecki - bohater filmowej opowieści Piotra Poraja-Poleskiego.
Urodził się martwy i na przemian wkładano go do zimnej i gorącej wody, by wywołać w ten sposób pierwszy krzyk. Udało się.
Potem jeszcze raz urodził się na nowo, gdy jako kilkulatek został niemal cudownie ocalony z choroby przez lekarza – benedyktyna z Tyńca.
Janusz Bielecki, o którym opowiada film, jest człowiekiem dojrzałym – ponad 50-letnim. Zamożnym człowiekiem interesów, który przed 10. laty odkrył w sobie powołanie kompozytora i zaczął grać też na fortepianie.
– Styl jego muzyki oscyluje miedzy muzyką XIX-wieczną, a XX-wieczną – ocenia Zygmunt Konieczny, dostrzegając w tej muzyce wpływy m.in. Rachmaninowa i Mahlera. – Łączenie zawodu biznesmena i kompozytora jest trudną rzeczą, bo to dwie różne ekspresje. Jego potrzeba współpracy z różnymi artystami jest wspaniała.