Dobrze, że dystrybutorzy wracają też czasem do filmów niesprawiedliwie zapomnianych, a przecież intrygujących. Do takich z pewnością należy przypomniana przez Best Film „Siekierezada”.
Witold Leszczyński – twórca oryginalny i chyba przez swoją osobność niedoceniony – to prawdziwy poeta ekranu. Artysta, który dwa razy w życiu – w „Rewizji osobistej” i „Rekolekcjach” – próbował uprawiać filmową publicystykę i były to próby chybione. Kiedy jednak mierzył się z naturą, wiarą, Bogiem – powstawały dzieła wybitne. Lubił opowiadać o prostym, surowym życiu, o świecie, w którym ludzie, choć naiwni i nieokrzesani, potrafią kochać i odróżniać dobro od zła. A wtedy – jak w „Żywocie Mateusza”, „Konopielce” czy „Siekierezadzie” – zadawał pytania o miejsce człowieka we wszechświecie, o niezmienne wartości wyznaczające jego kodeks moralny, o jego tradycję i przynależność kulturową.
Najlepsze filmy Witolda Leszczyńskiego oparte były na materiale literackim: w „Konopielce” reżyser sięgnął po twórczość Edwarda Redlińskiego, w „Żywocie Mateusza” po norweską powieść „Ptaki” Tarjei Vesaasa, w „Kolosie” – po inną skandynawską powieść - Finna Alnaesa. „Siekierezada” natomiast to adaptacja prozy Edwarda Stachury.
Pierwszą wersję scenariusza napisali razem, na początku lat siedemdziesiątych. Ale film nie dostał wówczas zielonego światła. Leszczyński przyznawał nawet, że Stachura się na niego obraził, bo uważał, że niedostatecznie się o tę produkcję starał.
Kilkanaście lat później, już po samobójczej śmieci Stachury, Leszczyński wrócił do tego projektu. Stworzył nowy scenariusz i „Siekierezada” weszła na ekrany w 1985 roku. Warto do tego filmu wrócić.