Dobrobyt wymyka się statystykom

Rozwój gospodarki, wyrażony wzrostem PKB, nie zawsze jest tożsamy z poprawą jakości życia społeczeństwa. Ale nadal trudno o lepszy kierunkowskaz dla polityki gospodarczej.

Aktualizacja: 24.01.2017 06:37 Publikacja: 23.01.2017 18:45

Foto: 123RF

Czy Polska jest jedynym krajem Unii Europejskiej, który w minionym ćwierćwieczu ani razu nie doświadczył recesji? Odpowiedź na to pytanie wbrew pozorom nie jest prosta. Jeszcze w październiku 2015 r. mogliśmy chwalić się statusem „zielonej wyspy", a w lutym 2016 r. – już nie. Główny Urząd Statystyczny zrewidował wówczas dane z poprzednich lat dotyczące zmiany produktu krajowego brutto (PKB), najpopularniejszej miary aktywności w polskiej gospodarce. Okazało się, że na przełomie 2012 i 2013 r. polski PKB przez dwa kolejne kwartały malał: o 0,3 i 0,1 proc. Wcześniej GUS raportował wzrost PKB o odpowiednio 0,1 i 0,3 proc. Ta minimalna zmiana ilościowa, jak przyznawali statystycy, mogła być interpretowana jako znacząca zmiana jakościowa: dwa kwartały spadku PKB zwyczajowo są określane przez ekonomistów jako recesja. Szczęśliwie po dwóch miesiącach GUS ponownie zweryfikował rachunki narodowe, a w nowych danych recesji już nie było.

W Polsce rewizje PKB, choć zdarzają się regularnie, są zwykle kosmetyczne. W innych krajach bywają korekty rewolucyjne. W Irlandii latem ubiegłego roku wzrost PKB dotyczący 2015 r. został skorygowany z 7,8 do 26,3 proc. Okazało się, że była to najszybciej rozwijająca się gospodarka globu. W Nigerii w 2014 r. PKB z dnia na dzień praktycznie się podwoił, gdy tamtejszy urząd statystyczny na nowo przyjrzał się strukturze gospodarki i dodał do rachunków narodowych sektory, których wcześniej nie uwzględniał. I choć ten kwantowy skok nigeryjskiego PKB teoretycznie tylko odzwierciedla zmiany, które już w tamtejszej gospodarce zaszły, miał także pewne praktyczne konsekwencje. Wpłynął m.in. na wizerunek Nigerii w oczach inwestorów, bo pod względem wartości produkcji kraj ten przeskoczył przodującą wcześniej na kontynencie Republikę Południowej Afryki.

W poszukiwaniu alternatyw

Wystarczy tych kilka przykładów, aby uznać, że PKB jest zawodnym barometrem koniunktury. Mimo to, choć często krytykowany, wciąż jest wskaźnikiem, który w analizach i debatach ekonomicznych pojawia się najczęściej. Stał się nieomal synonimem gospodarki. Mówimy: gospodarka rozwija się w tempie 3 proc. rocznie, mając na myśli wzrost PKB. To coś więcej niż niewinny językowy uzus. Jak wskazywała w 2009 r. Komisja ds. Pomiaru Kondycji Gospodarki oraz Postępu Społecznego (CMEPSP), dobór wskaźników wykorzystywanych do oceny gospodarczej rzeczywistości wpływa na kształt i cele polityki władz (CMEPSP to grono prominentnych ekonomistów z noblistą Josephem Stiglitzem na czele; ówczesny prezydent Francji Nicholas Sarkozy polecił im przeanalizowanie ograniczeń PKB jako miary rozwoju i zaproponowanie alternatyw).

Listę argumentów krytycznych wobec PKB jako podstawowego wskaźnika makroekonomicznego można podzielić na dwie grupy. Do pierwszej należą te wskazujące, że PKB jest po prostu nieprecyzyjny, nie mierzy dobrze tego, co w teorii ma mierzyć. Natomiast druga grupa zawiera zarzuty dużo cięższego kalibru: PKB nie odzwierciedla tego, co naprawdę powinno interesować ekonomistów i autorów polityki gospodarczej, czyli szeroko pojętej jakości życia, dobrobytu społeczeństwa.

Co nie ma ceny, nie istnieje

Ograniczenia pierwszego rodzaju wynikają w dużej mierze z definicji PKB: jest to łączna wartość finalnych dóbr i usług wyprodukowanych na terenie danego kraju w danym okresie, mierzona albo jako suma wydatków na takie dobra i usługi, albo jako suma dochodów (płac i zysków) ich producentów, albo jako suma tzw. wartości dodanej. Pomijając to, że podział na dobra finalne i pośrednie nie zawsze jest ostry, siłą rzeczy PKB nie obejmuje produkcji, która nie ma oficjalnej rynkowej wartości. Szarej i czarnej strefy dotyczy to obecnie tylko częściowo: statystycy szacują bowiem jej „produkcję" i dodają do PKB, choć wielu ekonomistów uważa to za praktykę kontrowersyjną.

Poważniejszym problemem jest to, że PKB nie obejmuje wielu obszarów całkowicie legalnej działalności, która nie jest przedmiotem wymiany rynkowej. Przykładowo, wartość prac domowych, takich jak gotowanie, sprzątanie czy opieka nad innymi domownikami, nie jest włączana do rachunków narodowych, ale te same usługi świadczone przez restauracje, sprzątaczki i nianie – już tak. To oznacza, że PKB w pewnej mierze zależy od tego, jak mocno skomercjalizowana jest ludzka aktywność. W efekcie różnice w PKB per capita między krajami nie odzwierciedlają dobrze różnic w materialnym standardzie życia.

Rynkowych cen nie mają także usługi świadczone przez państwo, takie jak edukacja i służba zdrowia. Statystycy wyceniają je na podstawie nakładów, czyli kosztów ich świadczenia. Jeśli wydatki publiczne idą w górę wyłącznie z powodu rozrostu administracji, a nie poprawy jakości usług, i tak przyczyniają się do wzrostu PKB. Nawet jeśli ta „konsumpcja publiczna" odbywa się kosztem rosnącego zadłużenia kraju. Łatwo tu o iluzję sukcesu gospodarczego, zwłaszcza że udział wydatków publicznych w PKB w ciągu ostatnich kilku dekad w większości krajów wyraźnie się zwiększył.

Brytyjska ekonomistka i publicystka Diane Coyle w książce poświęconej historii tego wskaźnika („GDP: A Short but Affectionate History") zwraca uwagę na podobne zjawisko w odniesieniu do usług finansowych, których wartość też trudno ocenić na podstawie cen produktów. Metody statystyczne wykorzystywane do obejścia tego problemu sprawiały, że przed ostatnim kryzysem finansowym „wartość dodana" kreowana przez sektor finansowy zdawała się szybko rosnąć wraz ze wzrostem ryzyka ponoszonego przez instytucje finansowe (w Wielkiej Brytanii w 2009 r. wartość ta zwiększyła się o 30 proc. rok do roku, choć w tym czasie rząd pompował w banki dziesiątki miliardów funtów, aby zapobiec ich bankructwom). To kształtowało przedkryzysową, często pobłażliwą politykę rządów wobec banków.

Dobra i antydobra

Obok towarów i usług niemających rynkowych cen istnieją takie, których ceny są nieadekwatne. „Dobra koniunktura na świecie w latach 2004–2007 była w pewnej mierze mirażem" – pisała komisja Stiglitza we wspomnianym raporcie, wskazując, że bańki spekulacyjne na rynkach nieruchomości i finansowych przejściowo podbijają PKB, choć stanowią zarzewie kryzysu.

Trwale nieadekwatne ceny mają z kolei te dobra, których produkcja lub konsumpcja ma trudne do zmierzenia negatywne efekty zewnętrzne (np. szkody środowiskowe, hałas). Istnieją też tzw. antydobra, które podwyższają PKB, choć nie są przez społeczeństwo pożądane. To np. korki drogowe, które zwiększają popyt na paliwo, czy wysoka przestępczość, która podnosi wydatki na policję i więziennictwo. Niepożądane są też uszkodzenia elementów dobytku (np. w wyniku klęsk żywiołowych lub wypadków) i awarie, choć zmuszając konsumentów do wydatków na nowe urządzenia, „powiększają" gospodarkę.

Simon Kuznets, jeden z prekursorów rachunków narodowych (zajmował się tą problematyką od lat 30. XX w.), twierdził w związku z tym, że produkt narodowy powinien obejmować tylko te dobra i usługi, które podnoszą standard życia, a wykluczać te, które to życie jedynie umożliwiają. A do tej drugiej kategorii zaliczał m.in. budowę mieszkań czy metra, a także takie usługi publiczne jak obronność i sądownictwo.

Wiele problemów, które podważają wiarygodność PKB jako miary zamożności krajów, wynika z postępu technologicznego. W gospodarkach rozwiniętych poprawa standardu życia w większości dokonuje się dziś za sprawą wzrostu jakości konsumowanych produktów i usług, a nie ich ilości. To utrudnia pomiar inflacji, która powinna wyrażać wzrost cen dóbr i usług niewynikający z poprawy ich jakości. Tymczasem zmiany PKB podaje się zazwyczaj w ujęciu realnym, czyli skorygowanym o inflację.

W rachunkach narodowych nie da się też uwzględnić korzyści płynących z coraz większego wyboru dostępnych towarów i usług. Przykładowo, jak wylicza Diane Coyle, w USA liczba dostępnych bez recepty leków przeciwbólowych zwiększyła się od 1970 r. do końca minionego tysiąclecia z pięciu do ponad 140. Według niej różnorodność jest jednym z kluczowych wskaźników rozwoju gospodarczego. „Być biednym oznacza nie mieć wyboru, a najbardziej istotnym aspektem wyrwania się z biedy jest odzyskanie pola manewru" – pisze brytyjska ekonomistka.

Wzrost w erze cyfrowej

Te metodologiczne trudności nasilają się w związku ze wzrostem znaczenia sektora usługowego we współczesnych gospodarkach oraz coraz większą złożonością produktów. Skrajnym przykładem, przytaczanym przez Diane Coyle, są przeglądarki, wyszukiwarki internetowe i dziesiątki innych aplikacji, których wpływ na nasze życie jest rewolucyjny, choć za nie nie płacimy. „Wpływ ery informacyjnej widoczny jest wszędzie, z wyjątkiem PKB" – żartują w tym kontekście cytowani przez nią ekonomiści Erik Brynjolfsson i Adam Saunders.

Obserwacje te wiodą autorkę historii PKB do tezy, że od czasu wynalezienia tego wskaźnika zamożność świata zwiększyła się bardziej, niż sugeruje wzrost PKB, nawet jeśli weźmie się poprawkę na wspomniane przeszacowania związane z powiększaniem się sektora publicznego w większości gospodarek i jeśli uwzględni się „papierowy" rozwój sektora finansowego.

Wspólną cechą wielu tych mankamentów PKB, wynikających z jego definicji, jest to, że mniej lub bardziej precyzyjnie można je ominąć dzięki rozmaitym zabiegom statystycznym. Problem w tym, że – jak pokazują kontrowersje związane z szacowaniem wielkości szarej i czarnej strefy – w konsekwencji PKB staje się konstruktem coraz bardziej abstrakcyjnym.

Wyjściem jest sięganie po alternatywne, istniejące już wskaźniki. Przykładowo komisja CMEPSP w swoim raporcie rekomendowała wykorzystanie produktu narodowego netto (PKB pomniejszony o wydatki odtworzeniowe i uwzględniający narodowość środków produkcji) lub realnego dochodu gospodarstw domowych (dochód pomniejszony o podatki i odsetki od kredytów, ale powiększony o wartość transferów socjalnych i usług świadczonych przez sektor publiczny). Dodatkowo komisja Stiglitza radziła, żeby dane o konsumpcji i dochodach gospodarstw domowych rozpatrywać łącznie z danymi o ich majątku, co lepiej pokazywałoby poziom życia materialnego.

Fetyszyzm PKB

Sprawy zdecydowanie się komplikują, gdy podważymy samą koncepcję kierowania się w polityce gospodarczej „materialną infrastrukturą życia". – Myślenie, że sukces w tej sferze oznacza sukces gospodarki i społeczeństwa, określam jako fetyszyzm PKB. Nie należy mylić tego wskaźnika z miarą dobrobytu – wskazywał Joseph Stiglitz.

Już w latach 60. wspomniany Simon Kuznets ubolewał, że statystycy stracili z oczu jakość wzrostu, koncentrując się na jego tempie. Dekadę później Richard Easterlin zauważył, że powyżej granicy ubóstwa zamożność społeczeństwa nie przekłada się już w bezpośredni sposób na poziom satysfakcji z życia. Dzieje się tak m.in. dlatego, że większość ludzi przywiązuje dużą wagę do czasu wolnego, a jego ilość nie jest uwzględniana w standardowych miarach dobrobytu. Na przykład poziom PKB per capita w Polsce i na Litwie jest zbliżony, ale żeby go wypracować, statystyczny Polak pracuje rocznie (według OECD) o 100 godzin więcej niż przeciętny Litwin (w 2015 r. 1963 godziny w porównaniu z 1860 godzinami).

Oprócz wolnego czasu niebagatelny wpływ na satysfakcję ludzi ma stan zdrowia czy poziom wykształcenia. To spostrzeżenie dało w latach 90. początek Wskaźnikowi Rozwoju Społecznego (HDI), obliczanego przez UNDP, ONZ-owska agendę ds. rozwoju. Oprócz dochodu per capita wskaźnik ten uwzględnia również kilka miar upowszechnienia edukacji oraz oczekiwaną długość życia.

Problem w tym, że takich niematerialnych aspektów wpływających na jakości życia jest znacznie więcej. Ilustruje to przypadek Australii, która – jak zauważyli w 2005 r. David Blanchflower i Andrew Oswald – pod względem HDI należy do światowej czołówki, ale pod względem satysfakcji deklarowanej przez mieszkańców wypada marnie.

Trudno o jeden wskaźnik

Komisja Stiglitza przyznawała, że nie sposób stworzyć jednego syntetycznego wskaźnika dobrobytu, który pozwoliłby ukierunkowywać politykę rządów. Rekomendowała więc, aby wyróżnić kilka czynników, które są jednoznacznie skorelowane z satysfakcją z życia. Mogą to być np. jakość środowiska, jakość rządów, poziom zaufania społecznego, skala nierówności dochodowych i majątkowych, swobody polityczne itp. Problem w tym, że nie wszystkie zjawiska istotne dla oceny poziomu dobrobytu są łatwo mierzalne, a nawet jeśli można je zmierzyć – niełatwo je zinterpretować.

Dotyczy to nawet majątku gospodarstw domowych. Dobrze pokazała to gorąca dyskusja, którą wywołał raport NBP z 2015 r. na temat zasobności gospodarstw domowych. Wynikało z niego, że majątek netto (tzn. po odjęciu długów) statystycznego gospodarstwa domowego jest w Polsce wyższy niż w Niemczech. Tyle że – jak przyznawali autorzy – odzwierciedla to głównie różnice w strukturze rynku nieruchomości. Niemcy w większości wynajmują mieszkania, a Polacy często mają je na własność. Z tego właśnie powodu statystyczne niemieckie gospodarstwo domowe jest mniej majętne nie tylko od polskiego, ale też od greckiego czy portugalskiego, choć według innych miar, takich jak PKB per capita czy dochody, cieszy się bardzo wysokim poziomem dobrobytu.

Na domiar złego poprawa jakości życia w jednym wymiarze może ją pogorszyć w innym. Nie jest więc jasne, czy da się optymalizować politykę gospodarczą w oparciu o szeroką paletę wskaźników. Gdyby to było łatwe, nie doszłoby do fetyszyzacji PKB, o której pisała komisja CMEPSP. W końcu już dziś wybór wskaźników rozwoju gospodarczego i społecznego, które rządy mogą brać pod uwagę, jest ogromny.

Stosunkowo prosta i dobrze znana miara, jaką jest PKB, pozwala przebić się przez informacyjny szum. Można więc przypuszczać, że jeszcze długo nie zostanie zastąpiona jako główna miara społecznego dobrobytu, a tym samym pozostanie w centrum debaty publicznej.

Zarabiamy na cudzoziemców?

Wicepremier i minister gospodarki Mateusz Morawiecki wielokrotnie podkreślał, że tym, co się naprawdę liczy dla obywateli, nie jest wzrost produktu krajowego brutto (PKB), tylko dochodu narodowego brutto (DNB). Czym różnią się te dwa wskaźniki?

PKB mierzy wartość dóbr i usług wyprodukowanych w określonym czasie (zwykle w ciągu roku) na terenie danego kraju, niezależnie od tego, do kogo należą czynniki produkcji. DNB to PKB skorygowany o dochody netto z tytułu własności i pracy za granicą. Jeśli zagraniczni inwestorzy uzyskują ze swoich aktywów w danym kraju więcej niż lokalni inwestorzy ze swoich zagranicznych aktywów, to DNB jest mniejszy niż PKB. Jeśli z kolei zagraniczni inwestorzy zarabiają w danym kraju mniej niż inwestorzy z tego kraju za granicą, to DNB jest większy niż PKB.

„Ten typ nierówności międzynarodowych może rodzić bardzo poważne napięcia polityczne. Nie jest bez znaczenia dla jakiegoś kraju, że pracuje się na rzecz innego kraju i przelewa mu stale znaczną część swojej produkcji w formie dywidend lub czynszów. Aby taki system mógł się utrzymywać – do pewnego momentu – muszą mu często towarzyszyć stosunki dominacji politycznej, jak działo się to w epoce kolonialnej" – napisał w głośnej książce „Kapitał w XXI w." francuski ekonomista Thomas Piketty.

Wicepremier Mateusz Morawiecki podkreśla, że Polska z takim właśnie rodzajem nierównowagi ma do czynienia. Jak twierdzi, mamy zbyt niski poziom oszczędności, a w efekcie za niski poziom inwestycji finansowanych krajowym kapitałem. Stąd potrzeba wzmacniania rodzimego kapitału i rodzimych przedsiębiorstw.

„Większość krajów, bogatych czy wschodzących, znajduje się obecnie w sytuacji dużo bardziej zrównoważonej, niż się to niekiedy zakłada (...). Bardzo silny rozwój udziałów krzyżowych między krajami (każdy posiadany jest w znacznym stopniu przez innych) może zwiększać poczucie wywłaszczenia także wtedy, gdy bilanse są bliskie zera" – zauważa jednak Thomas Piketty. W Polsce również ta nierównowaga, choć istnieje, nie jest przez większość ekonomistów postrzegana jako powód do niepokoju.

Jak wynika z danych GUS, w 2015 r. PKB był o blisko 4 proc. wyższy niż DNB – różnica ta jest mniej więcej stabilna od wejścia Polski do UE. W efekcie pod względem PKB na mieszkańca Polska plasuje się na 56. miejscu (przeliczając PKB na dolary po bieżącym kursie), natomiast pod względem DNB na mieszkańca dopiero na 75. miejscu.

Z drugiej strony, luka między PKB a DNB jest w naszym regionie normą. W Czechach i na Węgrzech jest nawet wyższa niż w Polsce. Trudno uznać to za zjawisko jednoznacznie niepożądane.

– Kraje Europy Środkowo-Wschodniej radziły sobie w okresie transformacji naprawdę nieźle. W dużej mierze był to efekt bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Dzięki nim Polska i niektóre inne kraje regionu zbudowały dość szybko moce eksportowe i uniknęły ogromnych deficytów na rachunku obrotów bieżących, charakterystycznych dla gospodarek rozwijających się. Tym samym uniknęły szybkiego wzrostu zadłużenia zagranicznego. Bez zagranicznego kapitału byłoby to trudne – tłumaczył Michael Landesmann, dyrektor naukowy Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Badań Ekonomicznych (WIIW) w wywiadzie dla „Parkietu" (2015 r.).

Można więc argumentować, że zagraniczny kapitał Polska dobrze wykorzystała do zbudowania prężnego sektora eksportowego. Natomiast np. w Grecji i Hiszpanii, które przed kryzysem fiskalnym z ostatnich lat też miały wyższy PKB niż DNB, zagraniczny kapitał trafiał w dużej mierze na rynek nieruchomości, nie przyczyniając się do poprawy produktywności gospodarek.

Analiza różnych miar rozwoju pozwala zdiagnozować także inne bolączki polskiej gospodarki. Szczególnie ciekawe wnioski płyną ze wskaźnika Better Life Index (BLI), obliczanego przez Organizację ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Porównuje on kraje członkowskie tej organizacji aż na 11 płaszczyznach (łącznie BLI opiera się na kilkudziesięciu wskaźnikach, które mają przybliżać ocenę jakości życia w kraju).

Polska we wszystkich uwzględnionych wymiarach, z wyjątkiem osiągnięć edukacyjnych społeczeństwa, jest w drugiej połowie stawki. Zakładając, że wszystkie te wymiary mają równe wagi, plasujemy się sumarycznie na 27. miejscu wśród 40 sklasyfikowanych państw. To jednak nie dziwi, bo OECD zrzesza głównie kraje zamożne. Szczególnie słabo Polska wypada pod względem warunków mieszkaniowych (32. miejsce), sytuacji na rynku pracy (zarobki, stopa bezrobocia i stabilność zatrudnienia – 31. miejsce) oraz według kryterium siły więzi społecznych (30. miejsce).

Czy Polska jest jedynym krajem Unii Europejskiej, który w minionym ćwierćwieczu ani razu nie doświadczył recesji? Odpowiedź na to pytanie wbrew pozorom nie jest prosta. Jeszcze w październiku 2015 r. mogliśmy chwalić się statusem „zielonej wyspy", a w lutym 2016 r. – już nie. Główny Urząd Statystyczny zrewidował wówczas dane z poprzednich lat dotyczące zmiany produktu krajowego brutto (PKB), najpopularniejszej miary aktywności w polskiej gospodarce. Okazało się, że na przełomie 2012 i 2013 r. polski PKB przez dwa kolejne kwartały malał: o 0,3 i 0,1 proc. Wcześniej GUS raportował wzrost PKB o odpowiednio 0,1 i 0,3 proc. Ta minimalna zmiana ilościowa, jak przyznawali statystycy, mogła być interpretowana jako znacząca zmiana jakościowa: dwa kwartały spadku PKB zwyczajowo są określane przez ekonomistów jako recesja. Szczęśliwie po dwóch miesiącach GUS ponownie zweryfikował rachunki narodowe, a w nowych danych recesji już nie było.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Materiał partnera
Najważniejsza jest idea demokracji. Także dla gospodarki
Wydarzenia Gospodarcze
Polacy szczęśliwsi – nie tylko na swoim
Materiał partnera
Dezinformacja łatwo zmienia cel
Materiał partnera
Miasta idą w kierunku inteligentnego zarządzania
Materiał partnera
Ciągle szukamy nowych rozwiązań