Irena Lasota: Amerykański słoń a interes Polski

Niektórym się wydaje, że skoro dość ochoczo krytykuję prezydenta elekta Donalda Trumpa, to na pewno jestem zwolenniczką Hillary Clinton. Na szczęście polityka w USA nie jest tak czarno-biała jak w Polsce, gdzie zwykło się uważać, że jeśli ktoś jest, na przykład, za legalizacją prostytucji, to na pewno jest zwolennikiem KOD, a każdy, kto popiera zakaz przerywania ciąży, musi być fanatycznym entuzjastą PiS.

Aktualizacja: 16.12.2016 14:17 Publikacja: 15.12.2016 16:55

Irena Lasota

Irena Lasota

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Tu przydałby się przypis: sytuacja w Polsce jest dodatkowo dziwaczna, bo po zwycięstwie PiS w wyborach nie ma partii w oczywisty sposób opozycyjnej i terminu „KOD" należy używać jako skrótu myślowego. Zazwyczaj partie opozycyjne w demokracjach (a Polska wciąż nią jest, mimo zapewnień co poniektórych, że nie jest) mają programy pozytywne, wysuwają projekty, mają nawet gabinet cieni. W Polsce partie opozycyjne właściwie się rozpadły, nikt nie korzysta z możliwości zakładania nowych lub wzmacniania starych, ale wszyscy razem chodzą, krzycząc: „precz", a gabinet cieni sam się konstytuuje, z Lechem Wałęsą jako prezydentem i Mateuszem Kijowskim jako premierem. „Drôle de pays!" („Dziwny kraj") – mówiła moja mama, Francuzka.

Politycznie Stany Zjednoczone jednak przypominają w czymś Polskę. Otóż prezydent i obie izby Kongresu są w rękach tej samej partii, a losy Sądu Najwyższego są w zawieszeniu. Ale tu kończy się podobieństwo, gdyż to, co się obecnie dzieje w USA, nie przypomina niczego innego.

Przede wszystkim prezydentem, zgodnie z konstytucją, zostanie najprawdopodobniej Donald Trump, wybrany na to stanowisko 19 grudnia przez kolegium elektorów. Przegrał wprawdzie wybory powszechne o ponad dwa miliony głosów z Hillary Clinton, ale zdobył większość głosów elektorów. Jest to dopiero czwarty taki wypadek w historii USA, ale pierwszy, gdy różnica głosów jest naprawdę istotna. Ale Amerykanie szanują (i znają) swoją konstytucję, więc gdy wyniki wyborów stały się jasne, prezydent Barack Obama i Hillary Clinton uznali zwycięstwo Trumpa. Powstał natomiast ruch społeczny (to znaczy internetowy) pragnący wpłynąć na głosy elektorów, którzy mogą, jeśli chcą, złamać dyscyplinę partyjną i głosować na kogo mają ochotę. Dotąd jednak ta inicjatywa, mimo zebranych (podobno) ponad pięciu milionów podpisów, nie ma szans powodzenia.

Koncepcja, by to elektorzy, a nie lud wybierali prezydenta, zrodziła się z jak najlepszych pobudek. Był to pomysł Aleksandra Hamiltona, bohatera najpopularniejszego obecnie musicalu na Broadwayu i jednego z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych Ameryki. Hamilton uważał, że Kolegium Elektorów będzie stanowić zaporę przeciw populizmowi, który mógłby wynieść na prezydenta kandydata bez kwalifikacji lub zdolnego do intryg. Przede wszystkim zaś – Kolegium Elektorów ochroni kraj przed podejmowanymi przez obce mocarstwa próbami wpływania na wyniki wyborów.

I tu tkwi najboleśniejszy paradoks. Wiadomo już, że Rosja manipulowała wykradzioną korespondencją, obniżając – i tak niski – prestiż Partii Demokratycznej i Hillary Clinton.

Donald Trump w czasie kampanii wypowiadał się wielokrotnie pozytywnie o Rosji, jej polityce zagranicznej i o samym Władimirze Putinie. Po ogłoszeniu wyniku wyborów jedną z jego pierwszych nominacji (na stanowisko doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego) okazał się generał Michael Flynn, wielbiciel Putina i teorii spiskowych.

Ostatnio Donald Trump ogłosił, kogo chce mieć za sekretarza stanu – jedną z ważniejszych figur w państwie. To jeszcze większy niż Flynn przyjaciel Putina – Rex Tillerson, prezes Exxon-Mobil, kawaler Rosyjskiego Orderu Przyjaźni i nie tylko przyjaciel, ale i wspólnik Rosnieftu – rosyjskiego giganta energetycznego. Exxon-Mobil wspólnie z Rosnieftem mogliby zarobić setki miliardów dolarów (tak, tak), gdyby nie jedna przeszkoda – amerykańskie sankcje nałożone na tego rodzaju kontrakty w odpowiedzi na rosyjską agresję na Ukrainę i przyłączenie Krymu do Rosji.

Ale USA też nie są (jeszcze, jak mówią niektórzy) dyktaturą i pierwsze reakcje najbardziej znanych senatorów republikańskich (John McCain, Lindsey Graham i Marco Rubio) budzą nadzieję, że nominacja Tillersona może zostać odrzucona w Senacie.

Donald Trump mówi podobno (Polakom) życzliwie o Polsce. Ale jakie to ma przełożenie na rakiety Iskander w Kaliningradzie?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Tu przydałby się przypis: sytuacja w Polsce jest dodatkowo dziwaczna, bo po zwycięstwie PiS w wyborach nie ma partii w oczywisty sposób opozycyjnej i terminu „KOD" należy używać jako skrótu myślowego. Zazwyczaj partie opozycyjne w demokracjach (a Polska wciąż nią jest, mimo zapewnień co poniektórych, że nie jest) mają programy pozytywne, wysuwają projekty, mają nawet gabinet cieni. W Polsce partie opozycyjne właściwie się rozpadły, nikt nie korzysta z możliwości zakładania nowych lub wzmacniania starych, ale wszyscy razem chodzą, krzycząc: „precz", a gabinet cieni sam się konstytuuje, z Lechem Wałęsą jako prezydentem i Mateuszem Kijowskim jako premierem. „Drôle de pays!" („Dziwny kraj") – mówiła moja mama, Francuzka.

Pozostało 81% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Daria Chibner: Dlaczego kobiety nie chcą rozmawiać o prawach mężczyzn?
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Gorzka pigułka wyborcza
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Czy szczyt klimatyczny w Warszawie coś zmieni? Popatrz w PESEL i się wesel!
felietony
Marek A. Cichocki: Unijna gra. Czy potrafimy być bezwzględni?
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Pałkiewicz na Dzień Ziemi: Pół wieku ekologicznych złudzeń