Działania Korei Północnej są dla międzynarodowej opinii publicznej oczywistym zagrożeniem. Drażnienie Iranu postrzegane jest jednak jako krok bardzo kontrowersyjny. Szefowa dyplomacji UE Federica Mogherini posunęła się nawet do grożenia USA „izolacją na arenie międzynarodowej". Poszło przy tym w niepamięć, że właśnie podobne porozumienie pomogło reżimowi Kimów realizować jego plany budowy bomby jądrowej. Umowę z Koreą Północną zawarł w 1994 r. Bill Clinton. Tak jak w przypadku Iranu pozwalała ona na dalszy rozwój technologii nuklearnej w celach pokojowych i pod zewnętrznym nadzorem. Bardzo szybko okazało się jednak, że reżim próbuje tylko zyskać na czasie i w najlepsze rozwija program militarny.

Administracja Clintona była jednak pełna optymizmu, wierzyła, że państwo Kimów nie ma przyszłości wobec liberalnego „końca historii". Zakładano, że reżim upadnie, zanim zdąży zbudować bombę. Później administracja Busha próbowała narzucić Korei twardsze warunki. Bezskutecznie. Administracja Obamy, wciąż wierząc, że duch dziejów jest po jej stronie, przyjęła ponownie postawę tzw. strategicznej cierpliwości.

Umowa, którą Obama zawarł z Iranem, mówi, że Teheran ma być uprzedzany przed inspekcją swoich instalacji nuklearnych i musi na nią wyrazić zgodę. Z punktu widzenia USA i Izraela takie „miękkie" ustalenia mają sens, jeśli nadal wierzyć, że Iran z czasem się zdemokratyzuje i zliberalizuje w myśl jakiejś obiektywnej logiki dziejów. No właśnie. Chyba nawet Federica Mogherini nie może takiej wizji brać na poważnie. Zaklina raczej rzeczywistość.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego