Mit założycielski ZSRS jest opowieścią o interwencjach i agresjach sił alianckich, przed którymi bolszewicy musieli się bronić, wyrzynając inteligencję, kler, mienszewików czy anarchistów. W Rosji w konieczność takich działań „obronnych" do dziś wierzy większość społeczeństwa.
Interwencje z zewnątrz rzeczywiście były. Między 1918 a 1920 rokiem 600 żołnierzy brytyjskich i francuskich wylądowało w Archangielsku, 23 tys. Greków próbowało przez trzy miesiące bezskutecznie coś wskórać na Krymie i w Odessie, 13 tys. wojsk Amerykanów i 2 tys. Chińczyków próbowało pomóc w ewakuacji jeńców i „białych" z Władywostoku.
Wtedy Zachód (nienazywany jeszcze Zachodem) uległ Rosji, która w tym samym czasie – choć jak zawsze słaba i zagrożona – rozszerzyła swoje panowanie nad Azją Środkową i Kaukazem (gdzie rozbiła powstające właśnie niezależne i demokratyczne państwa) oraz nad Ukrainą i Białorusią. Jak wiadomo, dopiero „polskie pany" powstrzymały dalsze poszerzanie imperium sowieckiego.
Po „agresji aliantów" usprawiedliwieniem wielkiego terroru, w tym czystek w wojsku w latach 1936–1939, było zagrożenie niemieckie i japońskie. A po drugiej wojnie światowej, jak pamiętamy, ZSRS był tak zagrożony Zimną Wojną, że musiał wysyłać wojska do Węgier, Czechosłowacji i Afganistanu. Właściwie bezkarnie.
Dziś Kreml przekonuje rosyjskie społeczeństwo, iż zagrożenie jest tak wielkie, że może z tego wyniknąć „gorąca" wojna. Analitycy na Zachodzie zaczęli się zastanawiać, jakie zachowanie – z punktu widzenia Rosji – jest racjonalne. Rozważania takie są bezsensowne. To, co Rosjanom wydaje się racjonalne, nie jest racjonalne dla normalnych ludzi. To tak jakbyśmy przyglądali się wariatowi biegającemu po ulicy z maczetą i próbowali zrozumieć i przewidzieć jego ruchy. To niemożliwe, choć w głowie takiego szaleńca wszystko jest poukładane: teraz rozbije głowę smokowi (np. łysemu panu), a potem zadźga innego potwora (np. panią w czerwonej sukience). Może psychiatra uchwyci tę logikę, ale przechodnie powinni albo uciekać, albo obezwładnić furiata.