„Głęboko czujemy wspólnotę naszych losów. Zapewniamy, że wbrew kłamstwom szerzonym w waszych krajach, jesteśmy autentyczną, 10-milionową organizacją pracowników, powołaną w wyniku robotniczych strajków. Naszym celem jest walka o poprawę bytu wszystkich ludzi pracy. Popieramy tych z was, którzy zdecydowali się wejść na trudną drogę walki o wolny ruch związkowy" – czytamy w „posłaniu".

Tekst jeszcze mocniej rozwścieczył kremlowskich staruchów. Już czuło się zwiastuny siłowego rozwiązania, które miało nadejść 13 grudnia 1981 roku. Tak to przecież oceniali ludzie rozważni i ja sam tak myślałem. Pewien rumuński robotnik, który wziął „posłanie" poważnie i odpowiedział swoim listem, przypłacił naiwność sześcioma latami więzienia. I tyle...

A jednak... Choć stan wojenny rozwiał nasze marzenia, to nowa Polska i nowa Europa zaświtały już osiem lat później. Przewodniczył w roku 1981 tamtemu zjazdowi młody inżynier z Gliwic, który już za 16 lat został premierem RP, a potem przewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Tak spełniają się marzenia. Szanujmy je. Nie wszystkie okazują się nierealne.

Ale też szanujmy tych, którzy mają dość odwagi (może i szaleństwa?), aby głosić je przed czasem, gdy ludzie rozważni pukają się w czoło. Tak jak prawie zapomnianego Leszka Moczulskiego, który mówił o wolnych wyborach i o Polsce w NATO wtedy, gdy nawet wolny związek był „antysocjalistyczną" mrzonką. Radykałowie zwykle mają rację, ich nieszczęście polega na tym, że mają ją za wcześnie i chcą realizacji za szybko. Szanujmy więc radykałów, choć słusznie staramy się być ludźmi rozważnymi.

Czy jednak potrafiliśmy sensownie zagospodarować tę nową Polskę i nową Europę? Czy dorośliśmy do tej szansy? Czy dorastamy dziś do szans jutrzejszych? Odpowiedź może być gorzka. Jeśli żywimy radykalne nadzieje, winniśmy równie radykalnie naprawić nasze dusze. Z tym już o wiele gorzej.