Rządzący – jak przed wojną, najlepiej drugą światową, albo choć troszeczkę jak przed „wojną jaruzelską", bo PRL miał swoje urocze ciepełko. W telewizji same słuszne programy, żadnej zgnilizny, a już nie daj Boże pedalstwa. Opozycja, jeśli już o niej wspominano, była wtedy „antypolska" i finansowana przez wiadome źródła. No i oczywiście „program partii programem narodu", jak pisano na transparentach, bo billboardów jeszcze wtedy nie było. Albo żeby było jak w niegdysiejszej – choć nigdy w pełni niezaistniałej – Sarmacji.

Ówczesna szlachta wierzyła, że mamy najlepszy ustrój na świecie, jesteśmy „wyspą wolności" i przedmurzem chrześcijaństwa broniącym go przed krwiożerczym islamem oraz dziką Azją. A lud grzecznie słuchał, instruowany przez księdza proboszcza.

Wtóruje im, choć na pozór zwalcza i krytykuje, opozycja. Horyzont jej konserwatyzmu nie jest tak daleki. Chce ona bowiem, aby było jak za „ciepłej wody w kranie". Premier „harata w gałę", naród grilluje, Unia płaci. Do tego jeszcze pan prezydent nie może odżałować zgolonych wąsów i porzuconych polowań, więc popełnia rozczulające błędy ortograficzne, zaspokajając zapotrzebowanie na zdrowy ludowy humor. Prawda, że jest za czym zatęsknić?

Jedno jest jak za Sarmacji: świat wokół staje się coraz groźniejszy i coraz bardziej niezrozumiały. Postęp bowiem – wbrew konserwatystom – jednak istnieje, choć nie zawsze zmierza w dobrą stronę. Świat nam ucieka, tak jak uciekał niegdysiejszym – stumanionym własną pychą – Sarmatom. Dlatego koniec był żałosny, podobnie jak PRL-u z jego ujmującą przytulnością. „Ciepła woda" też odeszła w niesławie. Podjęcie wyzwań przyszłości wymaga nie tylko rozumu, ale i odwagi. Jeśli obu brakuje, to reakcja jest taka jak na europejski spór o przyszłość Unii. Same utyskiwania, żadnej wizji, która by mogła sprostać propozycjom Junckera czy Macrona.

A jest to zapewne najważniejszy i najbardziej dramatyczny dylemat przyszłości.