Jeśli bowiem odcedzić to, co młodzież nazywa „ideolo", od stylu sprawowania władzy, to okaże się, że Macrona można krytykować dokładnie za te same rzeczy co prezydenta USA. Można, ale dopiero niedawno zaczęto to robić, do tego raczej ostrożnie i bardziej nad Sekwaną niż za granicą. Przecież, zdaniem obozu globalistycznego, Macron to „wielka nadzieja i przyszłość naszego pokolenia", jak to ujęła Federica Mogherini. Tylko co po 100 dniach można powiedzieć o Emmanuelu Macronie, czego nie mówiono już o Donaldzie Trumpie?

Problemy z dobieraniem personelu? Oto mamy czterech kluczowych ministrów zamieszanych w afery korupcyjne i nagłą dymisję szefa sztabu. Usprawiedliwianie rasizmu? W Hamburgu Macron powiedział, że Afryka ma „cywilizacyjne problemy", i podał przykład wysokiej dzietności kobiet, nie zająknąwszy się przy tym słowem o francuskim kolonializmie. Megalomania? Gospodarz Pałacu Elizejskiego porównywał się do Jowisza i chciał dla małżonki oficjalnej funkcji państwowej. Problemy w polityce zagranicznej? Owszem, Macron doprowadził do zawieszenia broni w Libii, jednak już jego pomysły tworzenia superpaństwa wokół strefy euro zostały odebrane chłodno, zwłaszcza przez niemieckiego ministra finansów Wolfganga Schäublego. Zagrożenie dla demokracji? Macron nie kontroluje własnego ugrupowania, a wobec braku dyscypliny partyjnej chce reformować (czytaj: liberalizować) rynek pracy częściowo za pomocą dekretów, a to już przecież niemal pinochetyzm.

Na przykładzie prezydenta Francji widać też jednak, że rząd dusz, który sprawowały wielkie koncerny medialne, właśnie się kończy. Pomimo diametralnej dysproporcji w tym, jak pokazywano nam Trumpa i Macrona, media społecznościowe oraz mniejsze portale internetowe zaczęły reagować na nowe informacje, a wizerunek „przyszłości naszego pokolenia" szybko się zmienia. Według najnowszych sondaży Macron ma już niższe poparcie we Francji niż Trump w USA.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego