Część odkryć zwiastuje raczej degenerację niż rozwój. Przykładem – nowy, bardziej dokładny test wykrywający zespół Downa, który już niebawem będzie dostępny w brytyjskiej publicznej służbie zdrowia. Lekarze, choćby w najnowszym prestiżowym „New England Journal of Medicine", zachwalają, że testy te są skuteczne, nieinwazyjne i zapewniają niemal pewny wynik. Jednym słowem, cuda na kiju. Tyle tylko, że zachwytów nie podzielają osoby z zespołem Downa i ich rodziny. Oni apelują do władz odpowiedzialnych za zdrowie publiczne, by nie wprowadzali tego rodzaju testów do obiegu i by maksymalnie ograniczali ich dostępność.

W liście do brytyjskiego ministra zdrowia Jeremy'ego Hunta liderzy grupy Don't Screen Us Out ostrzegają, że pełna refundacja nowych testów doprowadzić do dalszego dramatycznego spadku liczby narodzonych dzieci z zespołem Downa, bowiem będą one masowo abortowane po jeszcze prostszych i pewniejszych testach. I dlatego proszą oni polityka, by w imię obrony życia osób z zespołem Downa ograniczył dostęp do tego rodzaju testów.

To nic zaskakującego: te rodziny wiedzą, że już teraz ponad 90, a niektórych krajach ponad 98 procent dzieci z zespołem Downa jest zabijanych przez rodziców na etapie prenatalnym. Dla ogromnej większości lekarzy – niestety, również w Polsce – diagnoza zespołu Downa oznacza z automatu wskazanie do aborcji, a odrzucenie takiej propozycji traktowane jest jako dowód zacofania. W efekcie na Zachodzie rodzą się tylko dzieci głęboko wierzących chrześcijan (a niekiedy także muzułmanów) i te maluchy, którym udało się wymknąć coraz bardziej zacieśniającym się sieciom aborcjonistów. A wszystko to, rzecz jasna, w imię postępu medycyny.

Tyle tylko, że budowanie kolejnych testów wykrywających zespół Downa niewiele ma wspólnego z prawdziwym postępem medycyny. Ten ostatni oznacza bowiem rozwój, który stwarza jakiś medycyny sens, a nie odkrycia, które przyczyniają się do degeneracji nie tylko medycyny, ale w ogóle człowieczeństwa. Prawdziwym postępem byłaby sytuacja, w której naukowcom udałoby się odkryć lekarstwo, środek, metodę leczenia osób z zespołem Downa. Tyle że od jakiegoś czasu takich badań niemal się nie prowadzi. Na te, które się prowadzi, wciąż brakuje środków, bowiem ogromna część potencjalnych pacjentów została zabita w łonach matek. Jednocześnie liderzy wielkich koncernów – w imię prawa do wyboru – przeznaczają gigantyczne środki na produkcję testów prenatalnych, które zwiększają liczbę zabijanych dzieci. Taką sytuację trudno nazwać postępem. Czemu? Wystarczy przez analogię wyobrazić sobie sytuację, w której zamiast szukać nowych lekarstw na raka czy cukrzycę, lekarze produkowaliby środki, które – na możliwie wczesnym etapie – eliminowałyby osoby, które mogą zachorować na którąś z tych chorób. Albo jeszcze inaczej, wyobraźmy sobie, że zamiast wymyślania najnowszych metod leczenia złośliwych nowotworów i problemów kardiologicznych zaproponowano by wszystkim chorym na serce czy dotkniętym nowotworem „ostateczne rozwiązanie", czyli bezbolesną eutanazję.

To ostatnie nie jest zresztą wcale tak niemożliwe. Już teraz w Holandii badania nad rakiem i sposobami jego leczenia toczą się o wiele wolniej niż w sąsiedniej Francji. A powód jest prosty: we Francji chorych onkologicznie próbuje się leczyć, a w Holandii szuka się raczej skuteczniejszych metod pozbawienia ich życia. W efekcie medycyna nie tylko się nie rozwija, ale wręcz degeneruje. Tyle że aby to zrozumieć, konieczne jest przyjęcie, że nie wszystko, co możliwe z punktu widzenia technicznego czy medycznego, jest równocześnie moralnie dopuszczalne i dobre. Czasem, nawet w medycynie, zdarzają się błędne drogi. W takiej sytuacji mądrością jest wycofanie się z nich. I nie wątpię, że wcześniej czy później, także w kwestii zespołu Downa, naukowcy skupią się bardziej na metodach jego leczenia niż na sposobach wychwytywania wszystkich dotkniętych tym zespołem, tak by można było ich wyeliminować. Eliminacja chorych niewiele ma bowiem wspólnego z medycyną.