Mamy tu bowiem tylko fragment nieszczęścia bardziej dramatycznego, w które wepchnęły nas kolejne rządy i sprawujące władzę partie, ze szczególnym uwzględnieniem PiS, PO i SLD. Zmagały się z tym zagrożeniem demokracje zachodnie już w pierwszej połowie XIX w., każda po swojemu poskramiając partyjną łapczywość przez rozwiązania instytucjonalne albo tylko przez utrwalenie dobrych obyczajów. Pytanie bowiem brzmi: czy zwycięska koalicja ma prawo zawłaszczania wszystkich stanowisk, „wycinania" kogo się da – od dyrektora do sprzątaczki? W USA nazwano to „systemem łupów"; jeśli jest nań przyzwolenie, to każda partia zaprzecza sama sobie. Przestaje być stronnictwem, staje się hordą łowców posad.

Myśmy stawiali temu czoła w dramatycznych warunkach transformacji. Pierwsze rządy po upadku PRL zakładały, że wystarczy komunę zastąpić wydobytą z podziemia szlachetnością, co rychło okazało się bujdą. Ustawowo zainicjował apolityczną i niezależną służbę cywilną krótkotrwały rząd Włodzimierza Cimoszewicza, co należałoby zapisać złotymi zgłoskami. Szanował ją jeszcze AWS-owski rząd Jerzego Buzka, ale mocno naruszyła kolejna SLD-owska koalicja pod wodzą Leszka Millera. Rządy PiS w latach 2005/2007 doprowadziły służbę cywilną do zapaści; na stanowiska w urzędach i spółkach rekrutowano całkowicie poza nią, ale za to „swoich". Zwycięska Platforma – jak to ona – naobiecywała, ale nic nie zrobiła, bo też musiała zaspokoić swojaków. O dzisiejszej recydywie PiS nie ma co mówić: jej symbolem są „Misiewicze". Dziś jesteśmy w punkcie wyjścia, cofnięci o kilkanaście lat.

Mocne państwo to nie takie, w którym zwycięzca wyborów robi, co zechce, ale takie, w którym nadaje mu polityczny kierunek zgodny z wolą obywateli. A jego struktury, od sądów, poprzez państwowe i samorządowe przedsiębiorstwa, aż po urzędy obsadzają apolityczni i dobrze przygotowani fachowcy. Państwo, które po wyborach staje się łupem kolejnej władzy, jest tylko „kamieni kupą".