Choć groźna, otwarta nienawiść rasowa czy religijna jest mimo wszystko w mainstreamie tępiona. Co więcej, w przypadku Polski ma ona ograniczony potencjał destabilizujący. W Warszawie, inaczej niż w Baltimore, zamieszki na tle rasowym to rzadkość. Tymczasem nienawiść typu C pleni się w najlepsze i niszczy nasz kraj.
Niedawno w wywiadzie dla „Newsweeka" prof. Sadurski stwierdził na przykład, że w Polsce nastąpił „triumf aroganckiego i ignoranckiego plebsu". Do tego zaznaczył, że najgorsze u Jarosława Kaczyńskiego jest to, że zdradził swoją tożsamość klasową. Powiedział wprost: „o to właśnie mam największe pretensje do Kaczyńskiego, który jest przecież polskim inteligentem, że z cynicznych powodów dał nieoświeconemu plebsowi poczucie dostępu do władzy".
A teraz wyobraźmy sobie, że w tym samym tekście ktoś zastąpi słowo „plebs" rasistowską obelgą, zamiast „Jarosław Kaczyński" wpisze „Abraham Lincoln", a zamiast „polskim inteligentem" wpisze „amerykańskim białym". Zabawny eksperyment, prawda? Pociągnijmy jednak analogię dalej. Czym innym w formie i treści byłoby bowiem domniemane podpalenie i zamordowanie Jolanty Brzeskiej, jeśli nie polską odmianą pełnego nienawiści linczu na niepokornym przedstawicielu wykluczonych?
To marne pocieszenie, ale Polska nie jest jedynym krajem, który zmaga się z tym problemem. Na przykład w Londynie dziesiątki osób zginęły w pożarze źle wyremontowanego budynku socjalnego. Kiedy zaś miasto postanowiło pogorzelców przenieść do apartamentów w bogatszej dzielnicy, jej mieszkańcy zaczęli publicznie przeciw temu protestować.
Elity niestety coraz częściej zapominają, że lud ma zawsze w demokracji większe prawo do wyrażania niezadowolenia z elit niż vice versa. To bowiem lud głosuje i to on może w skrajnych przypadkach się zbuntować i wymienić elity. Z tej przyczyny elity, dostrzegając społeczne niezadowolenie, powinny się nad nim pochylić. Jeśli tego nie robią, to całą winę za erozję demokracji jako systemu biorą na siebie. I gotują sobie własną zgubę. ©?