Ostatnia Eurowizja to zaś Europa w pigułce. Po konkursie widać, na przykład, że szeroko rozumiane hasło Europy narodów jest faktem. Europa czy UE to jednak nie „we the people", tylko „we the peoples". Od jakiegoś czasu próbujemy na Starym Kontynencie udawać, że jesteśmy całkowitą jednością. I wychodzi nam to dokładnie jak eurowizyjnym gwiazdeczkom: koszmarny angielski akcent, ledwo zrozumiałe słowa, mnóstwo efektów specjalnych i zero harmonii. Ciekawie robi się dopiero, kiedy inspirację czerpiemy z własnych tradycji. Tak uczynił zwycięzca tegorocznego konkursu Salvador Sobral, który w ojczystym języku zaśpiewał ładną bezpretensjonalną piosenkę nawiązującą do portugalskiego fado.

Analogie polityczne można ciągnąć dalej. Kraje tworzyły, na przykład, regionalne bloki głosujące na ulubionych sąsiadów. Wielkim nieobecnym była Rosja. Miała jednak swojego człowieka w postaci młodzieńca, który edukował się muzycznie w ojczyźnie Puszkina, a teraz reprezentował Bułgarię. Dzięki głosom koalicji przyjaciół Kremla zajął drugie miejsce. Reprezentantka Niemiec zaś, choć wykształcona, urodziwa i bardzo ambitna, z jakichś powodów okazała się przez europejską publiczność nielubiana. A przecież bardzo się starała.

Co do Polski, to też na Eurowizji jest jak w polityce. Nie przepada za nami specjalnie ani regionalny blok, ani szersza publika. Ratują nas głosy polskiej emigracji, która bohatersko śle esemesy. Poza tym do spraw europejskich mamy stosunek, jak powiada politolog Jan Grzymski, „manichejski". Kochamy albo nienawidzimy. W tym roku pani Moś była tak „europejska", że aż wyszedł jej muzyczny odpowiednik czekoladowego orła na różowym tle. Zakalcowate, śpiewane łamaną angielszczyzną coś. Ale nie traćmy ducha, zgodnie z manichejską logiką następnym razem wystąpi arcypolski chór harcerzy, który niewdzięcznym Europejczykom zaśpiewa pewnie „Rotę". W całości. ©?