Podobnie jak my przerażeni biegiem rzeczy, coraz bardziej skłonni jesteśmy oddać głos na formację tak nudną i bezprogramową jak dzisiejsza Platforma. Ale dlaczego Stany Zjednoczone, ten światowy lider demokracji, w ostatnich wyborach prezydenckich zaoferowały obywatelom wybór między dwojgiem najgorszych kandydatów, jacy zgłosili się do współzawodnictwa? A teraz Francja: o pani Le Pen pisać nie warto, wszyscy wiedzą, jaka jest. Ale Emmanuel Macron to znamienny symbol dzisiejszej „postpolityki": wytwór bankowej korporacji przypominający drugą (a może tak naprawdę pierwszą?) figurę polskiego rządu, autora zbioru pobożnych życzeń zwanych planem Morawieckiego. Tak jak nasza gwiazda polityki: młody, przystojny, wygadany, zręcznie żonglujący danymi z bankowych komputerów, ale niezdolny do sformułowania programu, który sprostałby wyzwaniom stojącym przed krajem; za to każdemu powie coś miłego i na wyrost. Obiecywanie w płomiennych przemówieniach gruszek na wierzbie można byłoby wybaczyć konkurentce, ale bankowcowi nie uchodzi, bo w tej pracy „winien" musi zgadzać się z „ma". Ale tak może było w epoce liczydeł, w czasach komputerów jest inaczej.

Co się stało z demokracją? Kiedy zszedł ze świata rozumny obywatel zatroskany o swoją Rzecz Pospolitą i nieufnie analizujący programy kandydatów? Czy obywatel stał się też „post" albo raczej zmienił się w kibica bądź zaledwie kibola? Jeszcze na początku XIX wieku John Adams, drugi prezydent USA, przestrzegał: „Pamiętaj, że demokracja nigdy nie trwa długo. W krótkim czasie zużywa się, wyczerpuje i zabija sama siebie. Nie było nigdy demokracji, która nie popełniłaby samobójstwa". ©?