Czemu powtarzają się daremne utarczki tylko dla pokazania, jacyśmy dzielni i niezależni? Czemu nie potrafimy pojąć, że patriotyzm w niepodległym państwie to nade wszystko wypełnianie niełatwych powinności obywatelskich? Czemu wybieramy z polskiej tradycji przegrane powstania i najbardziej z nich daremny zryw Żołnierzy Wyklętych, a nie to, co potrafiliśmy zbudować i utrzymać? Czemu tak dobrana narodowa rekwizytornia bardziej dzieli, niż łączy, a służy głównie celebrowaniu samej siebie i wystawianiu innym cenzurek z prawomyślności?

Aby podjąć próbę odpowiedzi, trzeba sięgnąć daleko i boleśnie w głąb duszy polskiej, a nie tylko spierać się, czy patriotyzm powinien być bardziej narodowy czy liberalny. Jest to bowiem nie tylko nieszczęsne dziedzictwo XIX wieku, kiedy inni budowali nowoczesne państwa, a myśmy musieli zrywać się do przegranych walk o niepodległość. To jest dziedzictwo polskiego sarmatyzmu epoki baroku, kiedy wielki europejski eksperyment demokratyczny, jakim była Rzeczpospolita Obojga Narodów, kroczył do upadku, ale myśmy zachłystywali się złotą wolnością i rzekomymi przewagami nad każdym innym. Nie jest ważne, jakim jesteś obywatelem, nieważne, jaka jest władza i czy w ogóle masz na nią wpływ, ważne, że wolno ci wykrzyczeć każde głupstwo, jakie masz na języku, że „jesz, pijesz i popuszczasz pasa". Na tej glebie wyrósł polski romantyzm XIX-wieczny, przez kolejne pokolenia wbijany do uczniowskich łbów. Jego najbardziej przerażającą egzemplifikacją jest warchoł Samuel Zborowski, obojętnie, czy uświęcony przez Słowackiego czy Rymkiewicza. Takiemu romantyzmowi niezbędni są Polacy, ale niepotrzebna jest Polska, bo jej przeznaczeniem jest kolejna masakra, a jej rzeczywistością śmiertelna walka szlachetnych widm, jak u Słowackiego. Im w Polsce gorzej, tym lepiej dla „Króla-Ducha".

Czy się z tego kiedyś wykaraskamy? Nie wiem. Po krótkim wytchnieniu renesansu pod koniec minionego stulecia znów w świecie jest barok, a on rozbudza emocje, ale nie rozum.