Za komuny marzyliśmy, by wyrwać się za żelazną kurtynę, uszczknąć coś z obficie zastawionego stołu, przez chwilę zachłysnąć się wolnością, u nas racjonowaną na kartki, a najczęściej zakazaną. Potem – wraz z narodzinami Solidarności – zaświtało także nad Wisłą: wierzyliśmy w zachodnią demokrację i kapitalizm jak w bożka: skoro tylko uda się je u nas zaprowadzić, wszystko na pewno będzie dobrze!

Po historycznym 1989 roku na pewno nie wszystko ułożyło się wedle marzeń, ale ogromnym wysiłkiem, którego jeszcze dotąd nikomu nie udało się opisać, odrobiliśmy spory dystans do celu, który wcześniej wydawał się nieosiągalny. To dzisiaj banał, że tak szybko znaleźliśmy się w zachodnich sojuszach, ale gdy w latach 1980/1981 któryś gorącogłowy radykał bąknął o Polsce w NATO, to niejeden z powszechnie szanowanych opozycjonistów (i niżej podpisany za nimi) pocił się ze strachu. A jeszcze ważniejsze, że dosyć szybko zaczęliśmy w tych sojuszach mieć sporo do powiedzenia.

Ale dzisiaj widać ruch w przeciwnym kierunku. Ledwieśmy postawili na Zachodzie jedną stopę, już zaczynamy odsuwać się od Berlina, Brukseli i Paryża, a ostatnio nawet od Waszyngtonu. Taka jest cena za mit godności i suwerenności rzekomo odzyskiwanej przez dystansowanie się od państw uznanych kiedyś za wzór, a po historycznym przełomie za sojuszników, i od wartości, na jakich została ustanowiona ich demokracja. Nic nie odzyskujemy, coraz więcej tracimy. Paliwem jest rzekomo patriotyczne „wzmożenie" łaskawe dla szowinizmu i ksenofobii, ale niechętne krytycznemu rozumowi i rzetelnej wiedzy o własnej historii.

Czy są w Polsce politycy sterowani z Moskwy? Na pewno są, choć jeszcze przyczajeni poza głównym nurtem.

Ale i tam nie brak spryciarzy wygrywających zatrute melodie na flecie szczurołapa w nadziei otępienia umysłów i stumanienia elektoratu. Dopomoże im liczne grono „pożytecznych idiotów". Jak tak dalej pójdzie, nie trzeba będzie nawet „zielonych ludzików", by odbudować utracone imperium.