Tak, rosyjska dezinformacja i hakerstwo są niebezpieczne. Tak, mogły one mieć jakiś wpływ na wybory w USA. Tak, Rosja stara się skorzystać na politycznej destabilizacji swoich adwersarzy. To wszystko jednak nie znaczy, że Putin wybrał prezydenta USA ani że na świecie wszystko byłoby świetnie, gdyby tylko nie te złośliwe ruskie trolle, które sikają nam do liberalnego mleka.
Nie znaczy to też, że każdy, kto podważa tezy globalizmu-fukuyamizmu, jest rosyjskim agentem albo wkrótce się owym agentem stanie. Takie pomysły wydają się być raczej elementem pewnej wiary, którą wypada określić jako „panputinizm".
Panputiniści utrzymują, że to Putin nadaje ton antyestablishmentowej fali w UE i USA. Wyznają też tezę o obiektywnej putinskości polityki zagranicznej PiS. Wskazują, że obecny rząd krytykuje dotychczasowy model integracji europejskiej i stara się mieć podejrzanie bliskie stosunki z USA pod rządami Donalda Trumpa.
Irytuje ich też ochłodzenie na linii Warszawa–Kijów. Doszło do tego, że w polskiej prasie ludzie całkiem poważni zastanawiali się ostatnio, co też Jarosław Kaczyński zrobi z kwestią smoleńską, kiedy będzie już ostatecznie padał w objęcia niedźwiedzia. Inni z kolei twierdzą, że oficjalnego zbliżenia nie będzie, bo przecież PiS już dziś świetnie odgaduje myśli i życzenia Moskwy.
Rzeczywistość weryfikuje jednak wierzenia panputinistyczne. Zbliżenia Trumpa z Rosją nie było, ostatnio jest zaś raczej gwałtowne pogorszenie stosunków. Na razie nie ustalono też daty spotkania Putin–Kaczyński.