Pokazują bowiem, jak i dlaczego odwróciła się od niej prowincjonalna klasa średnia. Jednak już wydana na podstawie tych badań książka („Nowy autorytaryzm") sensowne wnioski miesza z wątpliwą metateorią. Jeśli bowiem autorytaryzm, to jaki? Według wszelkich miarodajnych zestawień i rankingów ani Polska, ani orbanowskie Węgry nie są autorytarne w tym sensie co Chiny lub Wenezuela. Nie są nawet tym, co nazywa się „autorytaryzmem konkurencyjnym", czyli takim, w którym istnieje rzeczywisty pluralizm polityczny, tyle że partia rządząca systemowo uniemożliwia opozycji zwycięstwo.

Gdula sprytnie jednak ucieka od ewentualnego zarzutu, pisząc: „nie mam na myśli ani instytucjonalnego kształtu systemu politycznego, ani koncepcji autorytarnej osobowości". Zaznacza też, że neoautorytaryzm nie musi być wrogiem parlamentaryzmu i wolności wypowiedzi. Cóż tu więc autorytarnego? Autor na potrzeby książki definiuje neoautorytaryzm jako polityczny układ „rozmaitych aktorów" z silnym liderem. Do tego układ ten za pomocą nowoczesnych technik medialnych buduje u zwolenników poczucie jedności i niechęci do politycznych oponentów. Kiedyś nazywało się to partią polityczną, ale dla Macieja Gduli takie określenie było chyba za mało chwytliwe.

Badacz podkreśla natomiast, że w przypadku PiS najważniejszą grupą stronników jest prowincjonalna klasa średnia, która z jednej strony jest niechętna elitom, a z drugiej z poczuciem wyższości odnosi się do warstw niższych i imigrantów. Komentując w „Gazecie Wyborczej" swoje własne badania, Gdula podsuwa też elitom przepis na zatrzymanie takich tendencji. Zaleca im, by w imię ładu i praworządności porozumiały się z tzw. klasą ludową jakby nad głowami roszczeniowej małomiasteczkowej klasy średniej. To też pomysł nienowy. W XVIII wieku nazywano go oświeconym absolutyzmem. Podobno był to wróg śmiertelny wolności i demokracji, ale może czytam po prostu zbyt stare książki.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego