Jako bodaj pierwsza hasło rzuciła Paulina Młynarska – prezenterka komercyjnej stacji TVN, co wywołało po prawej stronie niemały chichot, głównie dlatego, że nieobecność pani Pauliny na antenie TVP raczej nie wpłynie znacząco na jakość emitowanych tam programów, nie mówiąc już o tym, że i tak pracuje ona w konkurencyjnej telewizji.

Deklaracja pani Młynarskiej, podobnie jak innych osób, nie wydaje się aktem szczególnego poświęcenia. Każdy z bojkotujących media publiczne może bowiem – w odróżnieniu od epoki Peerelu, gdy hasło bojkotu TVP rzeczywiście miało swój ciężar – wypowiadać się i występować w niezliczonej ilości stacji prywatnych oraz publikować, gdzie tylko zechce i co zechce. Decyzja o bojkocie publicznych mediów nie wymaga więc szczególnej odwagi cywilnej, narażenia własnej kariery na szwank i rodziny na ubóstwo, jak to bywało za komuny.

Dziś bojkot TVP może być uznany wręcz za formę lansu w środowiskach „obrońców demokracji". Bywa też niekiedy rezultatem środowiskowej presji oraz potrzeby zapisania we własnym życiorysie „męczeńskiej karty". Trudno bowiem inaczej zinterpretować obrazki z manifestacji KOD, gdzie byli pracownicy TVP śpiewają na podium „Mury" Kaczmarskiego, unosząc przy tym dwa palce w geście zwycięstwa. Widok doprawdy niezapomniany. Nie zdziwię się jednak, gdy za parę tygodni przeczytam w którejś z zagranicznych gazet, że „reżimowa telewizja" nie dopuszcza na antenę osób o odmiennych poglądach, nie wspominając oczywiście o tym, że była to ich własna decyzja.

Jednak nic na siłę. Jeśli niektórzy „obrońcy demokracji" nie chcą lub obawiają się konfrontować swój punkt widzenia z drugą stroną, należy to przyjąć do wiadomości. Znacznie gorzej, że wywierają w ten sposób nacisk na podobne zachowania swoich anonimowych stronników. Niedawno „Gazeta Wyborcza" opublikowała kuriozalny reportaż o skutkach różnic politycznych w mediach społecznościowych, który w istocie był zachętą do zrywania znajomości ze znajomymi i przyjaciółmi o odmiennych poglądach. Wywołało to moje rozbawienie, gdyż nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś przy zdrowych zmysłach może się rozstać z przyjaciółmi, bo ci mają inne zdanie na temat Trybunału Konstytucyjnego. Dowiaduję się jednak, że takie przypadki się zdarzają. Przyznam, że zaczęło mnie to niepokoić. Jeśli dorośli ludzie obrażają się na cały świat, bo przestał odpowiadać ich wyobrażeniom, to albo nie są dorośli, albo przeszli coś na kształt prania mózgu.

Fanatyzm, jaki coraz częściej bije ze strony „obrońców demokracji", dowodzi tego, że sekciarstwo nie ma barw politycznych. Na filmach dostępnych choćby w internecie można dostrzec, że na manifestacjach KOD nie zawsze króluje uśmiech – jak próbują nas przekonywać organizatorzy. Bywa, że zastępują go wściekłość i niewybredne wyzwiska pod adresem każdego, kto ośmiela się mieć inne zdanie. I jakakolwiek dyskusja staje się niemożliwa. Nic dziwnego, sekty tolerują tylko wyznawców.