Obaj – tak prezydent były, jak prezydent obecny – mówili o sobie jak najgorzej. Obozy, do których należą, są skłócone jak nigdy w dziejach USA i można to porównać chyba tylko z dzisiejszym podziałem politycznym w Polsce. Co więcej, są poszlaki wpływu tajnych służb rosyjskich na wynik amerykańskich wyborów i uwikłania jeśli nie samego prezydenta, to jego bliskich współpracowników w rosyjskie wpływy. Dobrze, że przynajmniej od tego byliśmy w Polsce wolni przy ostatnim przekazaniu władzy.

Ale w USA skłóceni przywódcy tak poróżnionych obozów potrafili stanąć obok siebie i pokazać, że państwo – któremu obaj służą – jest ważniejsze od osobistych i partyjnych animozji. Obama, który uśmiechał się i życzył powodzenia temu, którego jeszcze niedawno miał za niegodnego obejmowanego teraz urzędu. Trump odprowadzający ustępującą parę prezydencką aż do helikoptera, który ich odwiózł w anonimową prywatność.

Nikt ich do tego nie zmuszał. Obama mógł – używając sformułowania jednego z naszych byłych prezydentów – „podać nogę" swemu następcy. Trump mógł – zwyczajem ekip obejmujących u nas władzę – wysłać niższych rangą urzędników, by przetrząsnęli biurka i usunęli pozostałości po przegranych.

Kiedy obejmowałem kierownictwo placówki dyplomatycznej najpierw w Nowym Jorku, a kilka lat później w Bangkoku, zastałem szuflady puste, a kartoteki wykasowane. Tak się u nas dzieje na szczeblach o wiele wyższych. Ale to nie jest kwestia etykiety, tylko szacunku dla państwa.

To jest miara naszego zapóźnienia. Państwo, w którym skłócone w wyborach strony harmonijnie przekazują sobie władzę, jest państwem silnym. Państwo, które tego nie potrafi – jak kiedyś trafnie powiedział pewien członek ekipy przegrywającej – jest warte tyle, co „kamieni kupa".