Wojna domowa w Syrii dla mocarstw zainteresowanych Bliskim Wschodem była typowym konfliktem zastępczym. Szyickie Iran oraz Irak przy wsparciu Rosji kontra sunnickie Turcja i Arabia Saudyjska przy cichym wsparciu USA. W tle Kurdowie, po raz kolejny poświęceni na ołtarzu stabilności i równowagi sił. Pozornej, bo poniewczasie okazało się, że Iran przelicytował.
Agresywna polityka pochłonęła zbyt wiele środków i ostro skłóciła Teheran z USA. W efekcie Iran przechodzi obecnie wewnętrzne niepokoje, które może i nie obalą rządu, na pewno jednak wymuszą bardziej izolacjonistyczną politykę. To zaś powoduje, że na powrót wytwarza się próżnia, w którą mogą wejść inni gracze.
Największe ambicje zdaje się mieć Ankara. Jeszcze w 2016 r. w tureckiej telewizji pojawiły się mapy „anektujące" m.in. Mosul i Aleppo. Prezydent Erdogan otwarcie mówił też, że w 1923 r. wyznaczono Turcji zbyt skromne granice. Wtedy prezydenta zajęły niepokoje wewnętrzne, ale dziś kraj okrzepł już po nieudanym puczu.
Erdogan sugeruje zaś coraz śmielej, że jest rzecznikiem całego islamu w wydaniu sunnickim. Na przykład, by ułatwić pielgrzymki do Mekki, Ankara przejęła niedawno od Sudanu zniszczony port Sawakin u wybrzeży Morza Czerwonego. 29 grudnia Erdogan zadzwonił zaś do papieża Franciszka, by podzielić się obawami w związku z przeniesieniem Ambasady USA w Izraelu z Tel Awiwu do Jerozolimy.
Obaj oświadczyli, że „przyjęli z zadowoleniem rezolucję Zgromadzenia Ogólnego ONZ sprzeciwiającą się decyzji Stanów Zjednoczonych", i zapowiedzieli następne konsultacje. Taka informacja wielu Europejczykom może się wydać błahostką. Jednak zupełnie inaczej jest odbierana w świecie islamu, gdzie podział na władzę świecką i duchową jest mniej oczywisty. Sułtańskie ambicje Erdogana nie powinny już być tematem kpin i anegdot. Zachowanie Ankary pokazuje, że żarty się skończyły.