W drugiej turze wszyscy (od trockistów po katolickich wolnorynkowców) zacisną najpewniej zęby i będą głosować na niego, by zatrzymać Marine Le Pen. Podobnie jak zwycięstwo Marka Rutte w Holandii, przegrana Le Pen zostanie odebrana z ulgą przez tych, którzy obawiają się fali tak zwanego populizmu. Komentatorzy zbyt często skupiają się jednak na liderach, a nie na tym, jak zmienia się cała scena polityczna. W polityce jest zaś jak w sporcie. Ten, kto staje na drugim miejscu podium, czasami staje też na pierwszym.
Co do zmian konstrukcji podium, to już w marcu 2015 r. w tekście dla „Nowej Konfederacji” postawiłem tezę, że w polityce krajów rozwiniętych jest coraz mniej podziałów na tradycyjnie rozumianą lewicę i prawicę, a coraz więcej na neoliberalny globalizm i tożsamościowy lokalizm. Oczywiście nie wszędzie zmiana paradygmatu musi się skończyć lokalnym Trumpem.
Linia nowego frontu jest bardzo nieregularna. Jednak zarówno we Francji, jak i w Holandii coraz bardziej słabną tradycyjni konserwatyści, jak Fillon, i dawna wyblakła lewica, jak Hollande czy też zmiażdżona w wyborach holenderska Partia Pracy pod wodzą Lodewijka Asschera.
Na poziomie typów przywódców nowa polaryzacja coraz bardziej przypomina zaś typologię Vilfreda Pareto, który polityków dzielił na tożsamościowe lwy i bezideowe lisy. Globalista Macron należy na pewno do tej drugiej kategorii. Oficjalnie jest partyjnie niezależny, choć niedawno był przecież ministrem finansów w rządzie socjalistów. Przedtem zaś bankierem w Rothschild & Cie. Hasła zmienia dziś jak rękawiczki i z każdym mu do twarzy. Wydaje się politykiem niebywale sprawnym, ale pozbawionym wizji, przekonań i twardych zasad.
Nie jest jednak pewne, czy zdaje sobie sprawę, jak wielki zaciągnie kredyt zaufania, sięgając po głosy szerokiego antylepenowskiego frontu. Nie można być w nieskończoność mniejszym złem. Jeśli gospodarczo i politycznie nie postawi Francji na nogi, to będzie mógł zacytować słowa przypisywane kochance Ludwika XV. Po nas choćby potop.