Ale przyszły rok może być – jej zdaniem – jeszcze gorszy. Zacznie się od inauguracji prezydentury Donalda Trumpa, którą co bardziej histeryczni komentatorzy zza oceanu już teraz nazwali „końcem demokracji"; potem wybory we Francji, gdzie prorosyjski François Fillon zderzy się zapewne z również prorosyjską i antyunijną liderką Frontu Narodowego Marine Le Pen; wreszcie wybory w Holandii i w Niemczech, gdzie rosną w siłę ugrupowania antyimigranckie.

Czy nadchodzi koniec świata? Być może, ale tylko tego liberalnego. Koniec świata, na który – dodajmy – liberalna lewica solidnie sobie zapracowała arogancją wobec obywateli oraz brutalną presją kulturową, której zostali oni poddani.

Skutki odwrotu od liberalnej demokracji, choć przyjemne dla konserwatysty, niekoniecznie muszą być korzystne z geopolitycznego punktu widzenia. Mogą bowiem wzmocnić putinowski reżim w Moskwie. Rosja nie od dziś stara się zaoferować alternatywę wobec liberalnego dyktatu, promując rzekomo konserwatywną wizję świata. Pobrzmiewają w tym echa dawnych XIX-wiecznych mrzonek słowianofilów głoszących zepsucie Zachodu i wyjątkową rolę Rosji w zbawieniu świata. Przy czym o ile słowianofile rzeczywiście wierzyli w swoją misję, o tyle putinizm jest jedynie cyniczną karykaturą tamtych idei. Karykaturą nacelowaną głównie na utrzymanie władzy na Kremlu i odbudowę imperium.

W tym kontekście zagadką wydaje się strategia Donalda Trumpa. Jeśli bowiem nowy amerykański prezydent rzeczywiście dąży do osłabienia hegemonii liberalnej lewicy, to stanie się automatycznie konkurentem Putina.

Trudno dziś cokolwiek prorokować, ale jedno jest pewne: rozkład liberalnego systemu wcale nie musi oznaczać kremlowskiej dominacji w Europie. Niewiele bowiem wskazuje na to, że Ameryka tak łatwo odda pole Putinowi.