Ani biedni, ani bogaci. W Polsce to ci, którzy podjęli największe ryzyko w czasach III Rzeczypospolitej, początkowo handlowali z łóżka polowego, potem zakładali sklepy, małe firmy, posyłali dzieci do lepszych szkół. Nasza polska burżuazja żyje na kredyt, najczęściej mniej ma na koncie, niżby wyglądało z tego, jak się nosi. Taka już jest: aspiruje, jak to się mówi, i te aspiracje, czasem wygórowane, ją ciągną.
W rękach tej, aktywnej społecznie grupy jest od kilku do 10–12 proc. głosów w każdych wyborach. To oni decydowali o tym, że batuta władzy zmieniała właściciela. W roku 2001 oddali władzę SLD, a w 2005 roku odebrali. W 2007 przekazali inwestyturę Tuskowi, a w 2015 roku to oni, zapatrzeni w dobrą zmianę, wkurzeni np. na podwyżki podatków, dali brakujące kilka punktów PiS.
Gdyby polska klasa średnia miała swoją jedną partię, a ta partia nauczyła się reprezentować interesy lemingów, dorobkiewiczów i mieszczan – naszej soli demokracji – to byłaby najpotężniejszą siłą. Tak jednak nie jest.
Także dlatego dzisiaj nikt o nią nie dba. Większość polityków opozycji, kiedy proponuje redukcję programu 500+ do pomocy dla najuboższych, to w gruncie rzeczy zapowiada, że odbierze średniakom, chociaż oni akurat nie są tak bogaci, żeby im było obojętne kilkaset złotych na miesiąc. Zyskają najbiedniejsi, bogaczom zaś pięć stów jest obojętne. Komunikat do średnich brzmi: jeśli na nas zagłosujecie, zabierzemy pieniądze akurat wam.
Wygląda na to, że ogłoszenie planów „jednolitego podatku" to dopiero alarm dla średniaków. Dowiadują się oni, że będą skubani na poczet rachunków hojnej polityki. Średni przedsiębiorca zapłaci znacznie więcej niż dotąd. Jeśli zarabiał, powiedzmy, 100 tys. na rok i płacił ponad 14 tys. ZUS oraz 19 tys. PIT, to gdy podatek będzie już jednolity, czyli wyższy, państwo zabierze mu rocznie przynajmniej 50 tys.