Nie dostrzegacie różnicy między kimś, kto otrzymał kredyt frankowy (choć lubicie twierdzić, że to nie był „kredyt") na mieszkanie o wielkości 40 metrów z 20-proc. wkładem własnym, w banku, który wcześniej odmówił mu kredytu w złotówkach z powodu braku zdolności kredytowej, a kimś, kto zaciągnął kredyt na 400-metrowy dom na 120 proc. jego wartości, kupił wielką plazmę i poleciał na wakacje. Na kredyt hipoteczny.
Owszem, wiele klauzul w umowach kredytowych powinno być uznanych za nieważne – ale nie tylko w tych frankowych. W złotówkowych też. I nie tylko w umowach kredytowych. Owszem, postępowania sądowe są przewlekłe. I to trzeba zmienić. Ale niektórzy wcale nie chcą iść do sądu. Chcą, żeby sprawę załatwił za nich ustawodawca. W sumie nic dziwnego, politycy ciągle twierdzą, że państwo ma nam pomagać – a to górnikom, a to powodzianom. Więc dlaczego nie kredytobiorcom?
Może pomóc państwo – czyli wszyscy jako podatnicy, albo banki – czyli ich akcjonariusze i klienci. Ciekawe, że OFE i nawet FRD (Fundusz Rezerwy Demograficznej), które podobno inwestują pieniądze, które mają być przeznaczone na nasze emerytury, mają akcje banków. Niektórzy mają je na własny rachunek (notabene KNF powinna sprawdzić, kto kupował akcje banków w przededniu ogłoszenia prezydenckiego projektu ustawy, po którym ich ceny poszybowały w górę).
Jednak do otwartej walki z bankami politycy się nie spieszą. Bo to one kreują większość pieniędzy znajdujących się w obiegu. Na podstawie zobowiązań z tytułu kredytów hipotecznych kreują kredyty dla rządów. A na podstawie zobowiązań rządów z tytułu obligacji kreują kredyty hipoteczne. Absurd, ale szybko się go nie da wyeliminować.
Szybciej można zmienić kodeks postępowania cywilnego, by ci naprawdę oszukani na wyroki nie czekali latami. Ale jest to konieczne nie tylko z powodu umów kredytowych. Jednak frankowicze nie chcą ustawy, która ułatwi życie nie tylko im. Chcą takiej, która je ułatwi tylko im.