Verden-Brema 04.02.16
I, że te dziesięć dni może przyczynić się do diagnozy kondycji współczesnego człowieka jako niewolnika wirtualnych światów, nieograniczonej komunikacji, serwisów społecznościowych, zdygitalizowanego przepływu informacji w postaci newsów itd. itp.
W Niemczech mieszkam w domu zbudowanym w czasach Republiki Weimarskiej, a mieszkanie moje przypomina do złudzenia styl i klimat typowy dla apartamentów z kamienic dwudziestolecia międzywojennego w Berlinie, Paryżu, Pradze, Gdańsku czy Poznaniu. Wysokie sufity, drewniane, rozsuwane drzwi, duże okna, wielkometrażowe, przejściowe pokoje, żeliwne kaloryfery. Powietrze i światło. W naszym domu mieszczą się tylko trzy mieszkania. To stara willa zbudowana przez dawno już nieżyjącego przedsiębiorcę. Poza tym jest to dom położony naprzeciwko dworca i kiedy wsiadam do pociągu, czuję się tak, jakbym wsiadał w Berlinie do „S-Bahny”. Berlin jest zresztą stąd „rzut beretem”, nigdy więc nie czułem się tu odcięty od świata, mimo że Verden jest małym, dolnosaksońskim miastem, w sumie takim przedmieściem Bremy.
Nowy właściciel naszego starego domu, który dobrze pamięta czasy powojennych uchodźców z byłych wschodnich terenów Trzeciej Rzeszy, wymyślił sobie restaurację włoską – taki bar, w którym można szybko zjeść prosty lunch: „tramezzini” i do tego kawa „Lavazza”. I to wcale nie „polskie złote rączki” zabrały się za renowację parteru, żeby zrobić tam włoską kafeterię dla żony właściciela, ale niemieckie, i jak się szybko miało okazać, od siedmiu boleści. Robotnicy powyrywali żywcem wszystkie stare kable ze ścian, też właśnie kable telekomunikacyjne. I nagle nie miałem ani telefonu, ani Internetu i nijak nie dało się tej usterki szybko naprawić. Zostałem pozbawiony wszelkiego kontaktu ze światem.
I nagle świat zniknął, bo oglądanie dziennika w telewizji lub czytanie gazety kupionej w kiosku na dworcu nie jest już w stanie zaspokoić moich medialnych potrzeb. Owszem, można odczytać e-maile na iPhonie, można obejrzeć na nim jakąś stronę internetową, ale megabity znikają z prędkością światła i taki sport kosztuje nagle grube pieniądze, a pisarzowi pieniądze podawane są jak kroplówka: kap, kap, kap …