- Trzeba się wstydzić, kiedy na ulicach niemieckich miast okazywana jest w taki sposób nienawiść do Izraela – tłumaczył dziennikarzom Steffen Seibert, rzecznik rządu. Jego słowa odnosiły się do niedawnych demonstracji w Berlinie przeciwko decyzji Donalda Trumpa o uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela.
– Należy użyć wszelkich środków państwa prawnego przeciwko tego rodzaju zjawiskom – domagała się kanclerz Angela Merkel. Niemieccy politycy prześcigają się w słowach potępienia. W końcu obrazy, które popłynęły w świat z Berlina w ostatnich dniach, to plama na honorze Niemiec, które czynią ogromne wysiłki, dystansując się od 12 lat rządów narodowych socjalistów.
Protesty po decyzji Trumpa odbyły się w ostatnich dniach w wielu europejskich miastach. W Paryżu domagano się zwolnienia z więzienia palestyńskich terrorystów. W Göteborgu koktajlami Mołotowa obrzucono synagogę. W Wiedniu zapowiadano powrót armii Mahometa.
Jednak szczególną uwagę światowe media poświęciły wydarzeniom w Berlinie. W Neukölln, dzielnicy zamieszkanej w znacznej części przez imigrantów, 2,5 tys. osób wyszło na ulice. Niemal tysiąc ludzi zgromadziło się w piątek przed Bramą Brandenburską w sąsiedztwie ambasady USA. Były hitlerowskie pozdrowienia, okrzyki „śmierć Żydom" oraz płonąca izraelska flaga z gwiazdą Dawida.
To wszystko w centrum stolicy kraju, który jest odpowiedzialny za Holokaust. Kraju, który stara się udowodnić, że zwalcza nastroje antysemickie, choć rezerwuje sobie prawo do krytyki Izraela w uzasadnionych sytuacjach. Zadanie niełatwe w chwili, gdy rośnie liczba imigrantów z krajów muzułmańskich, którzy mają nieco inny stosunek do państwa żydowskiego niż Niemcy.