Waszczykowski wyśmiewa demokrację liberalną, podkreślając, że ma złe doświadczenia z demokracjami, które posiłkują się dodatkowymi określeniami. Kiedyś musiał żyć w „demokracji socjalistycznej", teraz żyje obok Rosji, kraju, który buduje „demokrację suwerenną". Dlatego odrzuca i tę z dodatkiem „liberalna".
Problem polega na tym, że demokracja socjalistyczna (w jeszcze bardziej absurdalnej wersji demokracja ludowa, czyli dosłownie „ludowa władza ludu") oraz demokracja suwerenna nie są demokracjami (tak jak kawa zbożowa nie jest kawą). Nie ma co do tego wątpliwości również Witold Waszczykowski. A demokracja liberalna demokracją jest. I z tym zapewne również zgodziłby się szef MSZ.
Przykłady są więc niedobre, ale to nie znaczy, że z definicji każda prawdziwa demokracja musi być demokracją liberalną. Wiele zależy od odpowiedzi na pytanie, czy ten liberalizm to po prostu wolność (na przykład wypowiedzi) czy też zespół poglądów – lewicowych i przeciwnych konserwatyzmowi. Mam wrażenie, że Waszczykowski ma na myśli to drugie, bo podkreśla, że ten system polega na wykluczaniu z debaty politycznej pewnych idei.
I pod tym względem ma trochę racji. Wykluczanie dotyczy na przykład przeciwników małżeństw homoseksualnych. Wygrali referendum w Kalifornii w 2008 r., ale nic z tego nie wynikło. Wyprowadzili miliony ludzi na ulice we Francji w 2012 i 2013 r. – podobny efekt. Choć referenda i wielkie uliczne protesty w obronie wartości są przedmiotem troski lewicowych liberałów. Niestety, tylko wtedy, gdy są zgodne z ich poglądami.
Obawiam się jednak, że minister Waszczykowski szuka uzasadnienia dla innych wykluczeń. Dla ograniczenia kontroli nad działaniami rządu, ograniczenia praworządności czy swobody wypowiedzi. Taki jest efekt postrzegania demokracji jako całkowitej władzy tych, którzy zdobędą większość w parlamencie.