Polska gospodarka na trzy z plusem

Nawet planowane przez rząd zwiększenie wydatków budżetowych nie sprawi, że tempo rozwoju przyspieszy w najbliższym czasie do 4 proc. Hamulcem jest niepewność w otoczeniu zewnętrznym, która ogranicza wzrost inwestycji i konsumpcji.

Publikacja: 30.11.2015 20:00

Uczestnicy debaty „Czy Polskę stać na 4-proc. tempo wzrostu gospodarki?”. Od lewej: Piotr Bujak (sta

Uczestnicy debaty „Czy Polskę stać na 4-proc. tempo wzrostu gospodarki?”. Od lewej: Piotr Bujak (starszy ekonomista PKO BP), Monika Kurtek (główna ekonomistka Banku Pocztowego), Grzegorz Siemionczyk (dziennikarz „Rzeczpospolitej”), Paweł Durjasz (główny ekonomista PZU) i Marcin Mróz (główny ekonomista Grupy Copernicus)

Foto: materiały prasowe

Rz: Jeszcze w połowie roku mediana prognoz ekonomistów zakładała, że pod koniec grudnia tempo wzrostu PKB sięgnie 3,8 proc., a potem jeszcze przyspieszy. Magiczna bariera 4 proc. wydawała się na wyciągnięcie ręki. Tak się nie stało. Gospodarka od siedmiu kwartałów rozwija się w tempie 3,4 proc. Co zablokowało przyspieszenie?

Monika Kurtek (M.K.), główna ekonomistka Banku Pocztowego: Niedługo po tym, jak formułowane były te prognozy, powróciły obawy, że Grecja zbankrutuje i wyjdzie ze strefy euro. Potem dołączyły do tego niepokojące sygnały z Chin. Te wydarzenia zwiększyły niepewność w polskiej gospodarce, podobnie jak wybory prezydenckie i parlamentarne, które rzuciły inne światło na politykę gospodarczą.

Marcin Mróz (M.M.), główny ekonomista Grupy Copernicus: Na poziomie założeń prognozy przyspieszenia wzrostu w II poł. br. były słuszne. Sektor przedsiębiorstw osiąga dobre wyniki finansowe i ma rekordowe zapasy gotówki, co powinno sprzyjać inwestycjom. Szybki wzrost zatrudnienia i realnych wynagrodzeń, a także duża dostępność kredytów, powinna z kolei skutkować przyspieszeniem wydatków konsumpcyjnych. Te mechanizmy jednak nie zadziałały. Najprawdopodobniej był to efekt poczucia niepewności związanego z sytuacją zewnętrzną, które negatywnie wpłynęło na skłonność do konsumpcji i inwestycji.

Paweł Durjasz (P.D.), główny ekonomista PZU: Dużym zaskoczeniem były kiepskie wyniki produkcji budowlanej. Bo w pewnym momencie można było oczekiwać nawet dwucyfrowego tempa wzrostu w tym sektorze.

M.K.: Zwiększający się popyt na kredyty mieszkaniowe oraz rosnąca popularność programu „Mieszkanie dla młodych" pozwalały oczekiwać, że w budownictwie nie będzie źle się działo.

Piotr Bujak (P.B.), starszy ekonomista PKO BP: Mam też wrażenie, że nie doceniliśmy znaczenia tego, że jesteśmy w luce między starą a nową perspektywą finansową UE. To się odbiło na inwestycjach publicznych, których dynamika jeszcze przez kilka kwartałów będzie raczej hamowała, niż przyspieszała. Nie należy też zapominać o zmianach metodologicznych, które GUS wprowadził w tym roku. Związane z tym rewizje danych sprawiły, że profil wzrostu PKB był zupełnie inny, niż sobie wyobrażaliśmy. To też miało wpływ na trafność prognoz.

 

W ostatnim „Raporcie o inflacji" NBP ocenia, że potencjalne tempo wzrostu polskiej gospodarki jest poniżej 3 proc. i dopiero pod koniec 2017 r. przekroczy 3,5 proc. Czy to nie oznacza, że obecne tempo rozwoju, choć pozostawia sporo do życzenia, jest za wysokie?

P.D.: Produkt potencjalny to jest pewien teoretyczny, nieobserwowalny konstrukt, dlatego szacunki jego tempa wzrostu trzeba traktować ostrożnie. Ale nawet jeśli obecnie gospodarka faktycznie rośnie w tempie nieco wyższym niż potencjalne, to nie dzieje się nic złego. Rzeczywisty PKB jest mniejszy od potencjalnego. Czyli mamy do czynienia z tzw. ujemną luką popytową.

P.B.: Dopóki mamy lukę popytową, szybszy wzrost obserwowanego PKB niż potencjalnego jest pożądany, oznacza powrót do równowagi. Na pewno więc te dane nie są dowodem, że gospodarka się przegrzewa. Nie musimy się więc martwić o narastanie nierównowag w naszej gospodarce. Wskazuje na to choćby powolny wzrost inflacji.

Wskaźnik nastrojów konsumenckich GUS znalazł się w listopadzie na poziomie najwyższym od siedmiu lat. Wtedy gospodarka rosła w tempie 5–6 proc. rocznie. Ustępuje niepewność, która hamowała wzrost PKB?

P.B.: Sam listopadowy odczyt może być akurat efektem pewnej powyborczej euforii, nadziei konsumentów związanych ze zmianą na scenie politycznej. Ale wskaźnik koniunktury konsumenckiej rośnie niemal nieprzerwanie przez cały 2015 r., odzwierciedlając poprawę sytuacji na rynku pracy. Stopa bezrobocia jest tylko o 0,2 pkt proc. powyżej minimum z 2008 r. W prowadzonych przez NBP badaniach kondycji przedsiębiorstw pojawiają się już pierwsze oznaki presji płacowej. W kolejnych kwartałach sytuacja finansowa gospodarstw domowych będzie się dalej poprawiać. To powinno się przełożyć na szybszy wzrost konsumpcji. Według naszych prognoz przyspieszy on do blisko 4 proc. rocznie (ostatnio był na poziomie nieco ponad 3 proc. – red.), co podbije dynamikę PKB w stosunku do tego roku.

M.K.: Zgadzam się, że tempo wzrostu w przyszłym roku może być nieco wyższe niż w tym. Wydatki konsumpcyjne odpowiadają za 60 proc. PKB. Wystarczy impuls w postaci kilkunastu miliardów złotych, które planuje przekazać gospodarstwom domowym nowy rząd, aby wzrost wydatków przyspieszył i pociągnął za sobą tempo wzrostu PKB. Przewidywania, że poprawiająca się koniunktura i przyzwoity wzrost realnych płac pobudzą wzrost wydatków konsumpcyjnych, pojawiają się jednak od dawna. I dotąd się nie sprawdzały.

P.D.: O ile w dużych miastach rynek pracy rzeczywiście zaczyna być rozgrzany, o tyle w mniejszych dominuje rynek pracodawcy. Być może w skali kraju mamy jakieś ukryte zasoby siły roboczej, co sprawia, że pomimo poprawy statystyk rynku pracy wzrost płac nominalnie nie przyspiesza. Być może ostatni wzrost zatrudnienia w przedsiębiorstwach w jakiejś mierze wynika ze zbliżającego się oskładkowania umów-zleceń i zatrudniania tych osób na umowę o pracę. W ujęciu realnym wynagrodzenia rosną w solidnym tempie, ale gospodarstwa domowe odbudowują także swoje oszczędności. Konsumpcja w tych warunkach rośnie dość stabilnie, chociaż może nie tak szybko, jak można by oczekiwać. Jednak biorąc pod uwagę planowane przez rząd transfery, które trafią zapewne do osób o wysokiej skłonności do konsumpcji, można liczyć na pewne przyspieszenie jej wzrostu.

P.B.: Rzeczywiście można zaobserwować nietypową rozbieżność między relacją ofert pracy do liczby bezrobotnych – czyli wskaźnikiem napięć na rynku pracy – a realną dynamiką wynagrodzeń. Ta zależność przez wiele lat była bardzo silna. Ostatnio jednak wskaźnik napięć na rynku pracy wzrósł powyżej poziomu sprzed kryzysu, a realny wzrost płac zatrzymał się w okolicy 4–5 proc. Może to wynikać z bardzo dużego napływu imigrantów. Można szacować, że do Polski w celach zarobkowych przyjechało z Ukrainy ok. 1 mln osób, co zahamowało wzrost płac. Jest to pozytywne zjawisko dla gospodarki, bo napływ imigrantów przeciwdziała przegrzaniu rynku pracy i nadmiernej presji płacowej i w ten sposób utrzymuje konkurencyjność kosztową polskich przedsiębiorstw. Krótko mówiąc, gwarantuje nam dłuższy okres zrównoważonego wzrostu. W przyszłości ten czynnik może być jeszcze istotniejszy, bo na dłuższą metę główną barierą wzrostu gospodarczego w Polsce jest negatywny profil demograficzny i rozpoczęty już w tym roku spadek liczby osób w wieku produkcyjnym. W perspektywie dwóch dekad można temu przeciwdziałać, oddziałując na dzietność, ale w krótszej receptą może być imigracja.

M.M.: Indeksy nastrojów nie są w krótkim okresie dobrym miernikiem tego, jak chętnie konsumenci wydają pieniądze. Patrząc nieco głębiej, okoliczności wcale nie są nadzwyczaj zachęcające do wydatków. W badaniach ankietowych przedsiębiorstw tylko 8 proc. deklaruje, że odczuwa presję płacową. Większość wskazuje też, że nowym pracownikom oferuje takie same warunki jak starym. Rynek pracy nie jest więc jeszcze tak rozgrzany, żeby ludzie mieli pewność, że jak stracą pracę, to zaraz znajdą następną. Dodatkowo dla konsumentów liczy się bardziej nominalne tempo wzrostu płac, a nie realne. Tymczasem nominalne płace w sektorze przedsiębiorstw rosną w tempie około 3 proc. rocznie, co nie jest wynikiem spektakularnym. I wątpię, żeby w perspektywie kilku kwartałów ten wzrost przyspieszył. Rząd może pomóc dopłatami na dzieci, ale jeśli jednocześnie komu innemu zabierze – a na to się zanosi – to efekt netto może być neutralny. Stąd oczekuję raczej stabilizacji dynamiki PKB między 3–3,5 proc.

M.K.: Przyspieszenia wzrostu wydatków konsumpcyjnych spodziewam się raczej w związku z polityką nowego rządu niż sytuacją na rynku pracy, który nie jest rozgrzany. Na początku roku spodziewałam się, że zatrudnienie będzie rosło coraz szybciej, solidnie przekraczając 1 proc. rok do roku, tymczasem od wielu miesięcy mamy stabilizację w okolicach 1 proc. Ten rozczarowujący wynik tłumaczyłabym właśnie niepewnością zewnętrzną i wewnętrzną. Oprócz oskładkowania umów-zleceń, które wejdzie w życie z początkiem 2016 r., nowy rząd może dążyć do ograniczenia wykorzystywania innych umów cywilnoprawnych. Zapowiada też godzinową stawkę minimalną 12 zł. To może powstrzymywać przedsiębiorstwa przed kreowaniem miejsc pracy.

Jak zachowają się płace, gdy wygaśnie deflacja?

P.D.: To może wzmóc presję płacową. Ale choć kryzys w nas mocno nie uderzył, to wydaje się, że podkopał wiarę w to, że jak się straci pracę, to szybko znajdzie się kolejną. Więc nawet zakładając dalszy spadek stopy bezrobocia, wzrost płac powinien być umiarkowany.

P.B.: W październiku po raz pierwszy od kwietnia 2014 r. zaczęły rosnąć ceny żywności. To jest coś, co ma wpływ na inflację postrzeganą przez konsumentów. Po kilku miesiącach zwyżek cen żywności gospodarstwa domowe będą odważniej prosiły o podwyżkę. Nominalny wzrost płac może przyspieszyć, ale realny będzie zbliżony do obecnego.

M.M.: Oficjalny wskaźnik cen konsumpcyjnych mierzy zmiany kosztów życia przeciętnego gospodarstwa domowego. Takie zaś w rzeczywistości nie istnieje. Stąd inflacja postrzegana prawie zawsze różni się od oficjalnej. Ale zanim ta postrzegana zacznie rosnąć i zanim to się przełoży na oczekiwania płacowe – jeśli w ogóle się przełoży – minie kilka kwartałów. Ten efekt być może zobaczymy pod koniec 2016 r., a może później.

M.K.: Ja też mam wątpliwości co do tego, czy presja płacowa się pojawi. Po pierwsze, gdy już inflacja wróci, długo będzie bardzo niska. Po drugie, obecnie presję płacową widać głównie w przedsiębiorstwach z udziałem Skarbu Państwa: dużych firmach, w których działają silne związki zawodowe. To w przyszłym roku może się skończyć, bo biorąc pod uwagę plany wydatków nowego rządu, spółki Skarbu Państwa będą musiały wypłacać sowite dywidendy, czyli trzymać w ryzach koszty. Presji płacowej oczekuję więc dopiero na przełomie lat 2016 i 2017.

Płace nawet przy obecnym umiarkowanym tempie wzrostu rosną szybciej niż wydajność pracy. Czy to może się stać problemem dla przedsiębiorstw? I czy może skłaniać je do większych inwestycji, żeby przestawić produkcję z pracochłonnej na bardziej kapitałochłonną?

P.D.: Przedsiębiorstwa mają pewną „nadwyżkę" konkurencyjności, zakumulowaną przez lata wolniejszego wzrostu wynagrodzeń niż wydajności.

P.B.: A jeśli na to nałoży się jeszcze niedowartościowanego złotego, to konkurencyjność polskich firm nie wydaje się zagrożona. Opłacalność polskiego eksportu, według badań koniunktury NBP, jest obecnie rekordowa. To potwierdza, że firmy korzystają na niedowartościowanym złotym i pewna presja kosztowa nie jest wielkim zagrożeniem dla ich rentowności.

M.M.: Bariera opłacalności eksportu w przypadku kursu euro/złoty to niespełna 4 zł. Czyli nawet przy sporo mocniejszym złotym firmy byłyby w stanie osiągać zyski z eksportu. To pośredni dowód, że są efektywne kosztowo.

Czy jest możliwe, żeby eksport netto wnosił w najbliższych latach stale pozytywny wkład w tempo wzrostu, jak ostatnio się zdarzało pomimo rosyjskiego embarga i spowolnienia w strefie euro? Czy jednak jesteśmy skazani na wzrost w oparciu o konsumpcję?

P.D.: Patrząc na priorytety rządu, wśród których eksponowane miejsce zajmują inwestycje, taki scenariusz wydaje się mało prawdopodobny. W Polsce inwestycje są bowiem z reguły importochłonne. Stopa inwestycji jest jednak wciąż stosunkowo niska, więc w kontekście długoterminowych wyzwań deficyt handlowy nie musi być czymś złym.

P.B.: Zgadzam się, że stopa inwestycji jest w Polsce za niska, więc jeśli chcemy podnieść potencjalny wzrost i trwale rozwijać się szybciej, ta stopa musi być większa. Ale to muszą być inwestycje proeksportowe. Nie mamy innego wyjścia, jak przejść do trwałej nadwyżki handlowej. Obecnie nasza międzynarodowa pozycja inwestycyjna jest mocno ujemna. To oznacza, że jesteśmy na łasce inwestorów zagranicznych, co rodzi ryzyko, że w razie spadku zaufania do Polski może dojść do wstrząsów. Aby to ryzyko zażegnać, potrzebna jest nam trwała nadwyżka handlowa i wzrost krajowych oszczędności.

M.K.: Przez jakiś czas Polska może wykazywać dodatnie saldo handlowe, bo ono zależy także od importu, którego ważną składową jest ropa. A nic nie wskazuje na to, żeby jej ceny miały szybko odbić. Ale żeby osiągnąć trwałą nadwyżkę, musimy przestawić gospodarkę na tory innowacyjności. Nie możemy opierać jej konkurencyjności na niskich kosztach produkcji, bo to jest strategia nie do utrzymania.

M.M.: Problem w tym, że obecna konkurencyjność naszego sektora eksportowego, wynikająca z wciąż dość niskich płac i elastycznego kursu walutowego, jest dla firm usypiająca. Tymczasem jeśli chcą one być konkurencyjne także za 10–15 lat, muszą o tym myśleć już dziś i pracować nad swoją innowacyjnością. Bez tego nie ma mowy o wzroście polskiej gospodarki w tempie 4 proc. i więcej.

P.D.: Zgadzam się, że musimy iść w tę stronę. Ale pewne procesy w gospodarce zachodzą naturalnie i trudno, żeby firmy już teraz zwiększały nakłady na ryzykowne z natury innowacje, skoro mogą zwiększać produktywność, kupując jakąś prostą w miarę technologię z zagranicy. Narzekamy na niski poziom innowacyjności polskiej gospodarki, ale popyt na innowacje trudno jest jakoś sztucznie przyspieszyć.

P.B.: Ja też sądzę, że na tym etapie rozwoju – czyli wciąż niskim – bardziej racjonalne jest imitowanie, kopiowanie, integrowanie istniejących pomysłów i ich atrakcyjne marketingowe pakowanie, a tworzenie innowacji, które jest bardziej ryzykowne i droższe, może być realizowane równolegle w maksymalnie efektywny sposób, np. przy wykorzystaniu środków UE.

M.M.: Jasne, że innowacji nie można wprowadzać na siłę. Ale przestawienie gospodarki na tory innowacyjności to nie jest coś, co można osiągnąć w ciągu roku. Dlatego trzeba o tym myśleć już dziś, uświadamiać firmom, że na dłuższą metę nie obędą się bez innowacyjności. A na razie takiego myślenia mi brakuje u polskich przedsiębiorców. Mocno zaniepokoiło mnie to, jak wiele przedsiębiorstw w niedawnych badaniach NBP odpowiedziało negatywnie na pytanie, czy wprowadzają innowacyjne rozwiązania. Tłumaczyły, że nie widzą ich przełożenia na koszty ani skalę produkcji.

Wśród najważniejszych barier rozwoju polskiej gospodarki wymienia się często niską stopę inwestycji. Ta teza pojawiła się już zresztą w tej debacie. Jak tę stopę zwiększyć?

M.M.: Płynność firm jest bodajże największa w historii, a banki są skore do udzielania pożyczek i to na atrakcyjnych warunkach. To teoretycznie sprzyja inwestycjom. Skoro one nie rosną szybciej, to może nie ma takiej potrzeby? Wykorzystanie mocy produkcyjnych jest niższe niż przed kryzysem i niższe niż w wielu innych krajach UE. To oznacza, że firmy w ramach istniejących środków wytwórczych mogą zwiększać produkcję. Jeśli dojdą do wniosku, że brakuje im mocy produkcyjnych, to inwestycje się pojawiają.

M.K.: Według mnie firmy widzą potrzebę inwestowania, ale powstrzymuje je niepewność, która utrzymuje się już od kilku lat.

Poczucie niepewności nie musi mieć uzasadnienia, ale na ile zawirowania w światowej gospodarce rzeczywiście zagrażają koniunkturze w Polsce?

P.B.: Największe obecnie czynniki ryzyka w światowej gospodarce to spowolnienie gospodarcze w Chinach i zbliżające się podwyżki stóp w USA. W obu przypadkach Polska, podobnie jak inne kraje naszego regionu, wydaje się bezpieczna. Jeśli chodzi o Chiny, to nasza ekspozycja eksportowa – nawet pośrednia, przez Niemcy – nie jest duża. Poza tym spowolnieniu w Chinach towarzyszy zmiana struktury wzrostu i popytu, która uderza w gospodarki eksportujące surowce, ale dla nas może się okazać nawet korzystna. Cała Europa jest importerem netto surowców, więc korzysta na spadku ich cen spowodowanym m.in. chińskim spowolnieniem. Europie w pewnym sensie szkodził dotychczasowy dynamiczny rozwój Chin oparty na inwestycjach i eksporcie. Z jednej strony podbijał bowiem ceny surowców, a z drugiej niszczył europejską bazę przemysłową. Z kolei podwyżki stóp w USA i związana z tym aprecjacja dolara mogą być groźne dla krajów, które mają duże dolarowe zadłużenie. Polska do nich nie należy. Dla nas aprecjacja dolara to raczej szansa na zwiększenie eksportu na zdolaryzowane rynki, np. bliskowschodnie i azjatyckie.

 

Czas na podsumowania. Jakie są perspektywy polskiej gospodarki na najbliższą przyszłość? Jest szansa na te 4 proc. wzrostu?

M.M.: Gdybym miał wystawić polskiej gospodarce ocenę, byłoby to 3+. To jest tempo wzrostu w ostatnich kwartałach i tak będzie też przez kilka kolejnych kwartałów, o ile nie stanie się coś niespodziewanego. Scenariusz, w którym tempo to byłoby wyraźnie wyższe, wydaje mi się mało prawdopodobny.

P.D.: Ja też się spodziewam, że wzrost utrzyma się nieco powyżej 3 proc., co jest solidnym wynikiem w obecnych warunkach. Motorem wzrostu będzie popyt krajowy, co jednak oznacza, że import będzie coraz mocniej rósł. Zagrożenia związane ze światowym wzrostem gospodarczym wydają się ostatnio nieco zmniejszać, co powinno nam pomóc.

P.B.: Przy łagodnej wciąż polityce pieniężnej i spodziewanej umiarkowanej ekspansji polityki fiskalnej na wzrost zbliżony do 4 proc. moglibyśmy liczyć, gdyby nastąpiła wyraźniejsza poprawa w naszym otoczeniu. Ale najbardziej prawdopodobny jest scenariusz, że 2016 r. będzie podobny do lat 2014 i 2015. Powinniśmy jednak być z tego zadowoleni. Te ok. 3,5 proc. wzrostu to jest dobry wynik jak na trudne warunki w otoczeniu zewnętrznym.

M.K.: W perspektywie roku tempo wzrostu PKB będzie zbliżone do obecnego, choć może nieco przyspieszyć, do około 3,8 proc. Przy założeniu, że dojdzie do planowanych wydatków z budżetu państwa, siłą napędową będzie konsumpcja. Pozytywny wpływ będzie miał też eksport, napędzany przyspieszeniem wzrostu w strefie euro, a zwłaszcza w Niemczech. Dodatkowo do gospodarki zaczną powoli trafiać fundusze unijne, więc nawet jeśli wzrost inwestycji nie przyspieszy, to nie powinien też hamować.

- Publikacja jest częścią projektu „Konkurs na najlepszych analityków makroekonomicznych". Przedstawione w debacie opinie są wyrazem osobistych poglądów uczestników i nie powinny być interpretowane w inny sposób.

Rz: Jeszcze w połowie roku mediana prognoz ekonomistów zakładała, że pod koniec grudnia tempo wzrostu PKB sięgnie 3,8 proc., a potem jeszcze przyspieszy. Magiczna bariera 4 proc. wydawała się na wyciągnięcie ręki. Tak się nie stało. Gospodarka od siedmiu kwartałów rozwija się w tempie 3,4 proc. Co zablokowało przyspieszenie?

Monika Kurtek (M.K.), główna ekonomistka Banku Pocztowego: Niedługo po tym, jak formułowane były te prognozy, powróciły obawy, że Grecja zbankrutuje i wyjdzie ze strefy euro. Potem dołączyły do tego niepokojące sygnały z Chin. Te wydarzenia zwiększyły niepewność w polskiej gospodarce, podobnie jak wybory prezydenckie i parlamentarne, które rzuciły inne światło na politykę gospodarczą.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Materiał partnera
Najważniejsza jest idea demokracji. Także dla gospodarki
Wydarzenia Gospodarcze
Polacy szczęśliwsi – nie tylko na swoim
Materiał partnera
Dezinformacja łatwo zmienia cel
Materiał partnera
Miasta idą w kierunku inteligentnego zarządzania
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Materiał partnera
Ciągle szukamy nowych rozwiązań