W 2016 r. liczba upadłości obniżyła się o 8,8 proc., do 775 – wynika z danych opracowanych dla „Rzeczpospolitej" przez wywiadownię Bisnode Polska. Przy ponad 1,5 mln firm to tyle co nic. I znacznie mniej niż w innych, nawet dużo mniejszych, krajach. W Czechach i na Słowacji upadło w 2016 r. po 8 tys. firm, w Belgii ponad 9 tys. W Hiszpanii, do której Polska jest często porównywana – ponad 4,8 tys.
Dlaczego nasz kraj wypada w tym zestawieniu tak dobrze? Sytuacja gospodarcza jest u nas wprawdzie dobra, a wzrost PKB – jednym z najwyższych w UE (w IV kwartale 2016 r. było to 3,1 proc. i według Eurostatu tylko cztery kraje Unii miały lepszy wynik, przy średniej 1,9 proc.), ale nie tu trzeba upatrywać głównej przyczyny niskiej liczby upadłości.
Winne są skomplikowane procedury – sądy miesiącami analizują wnioski. – Firma musi mieć środki na sfinansowanie kosztów upadłości. Gdy ich nie ma, sądy oddalają wniosek, mimo że nie spłaca długów – tłumaczy jeden z ekonomistów. Tymczasem postępowanie upadłościowe jest swoistym dobrodziejstwem, bo firma może przetrwać, zamiast zbankrutować. O kształcie przepisów upadłościowych często decyduje polityka. Dlatego tak mało firm upada w Chinach – w 2016 r. 2,2 tys., podczas gdy w USA 95 tys. Sytuację w Polsce miały poprawić przepisy obowiązujące od stycznia ub.r.
Pojawiły się nowe możliwości restrukturyzacji, np. firmy mogą wystąpić do sądu, gdy mają problemy z płynnością, ale jeszcze jej nie utraciły. Daje to szansę na faktyczną naprawę.
Tyle teoria. W praktyce jest dużo gorzej. Sieć handlowa Alma czekała miesiącami na rozpatrzenie wniosku o sanację, a gdy się to stało, było już za późno. Firma jest likwidowana. Dla sieci Praktiker skończy się prawdopodobnie tym samym. – Przepisy są dobre, ale musi się ukształtować orzecznictwo. Na razie postępowania nie będą się udawały – mówi Maksymilian Kostrzewa, zarządca Praktikera.