Rzeczpospolita: W ostatnich latach polscy filmowcy przywożą nagrody z Berlina, Locarno, Karlowych Warów, jesteśmy obecni w Wenecji, Toronto, San Sebastian, ale wciąż nie możemy dostać się do głównego konkursu w Cannes.
Magdalena Sroka: W tym roku dyrektor Thierry Fremaux zastanawiał się poważnie nad dwiema propozycjami. Niestety, oba filmy zostały wysłane jeszcze w fazie roboczej. Gwarantowaliśmy, że do maja zostaną skończone, ale Cannes może zaryzykować przyjęcie nie w pełni gotowego obrazu tylko dla wielkiego mistrza. Niemniej i tak mamy tu sześć ważnych wydarzeń. „Człowiek z żelaza" Andrzeja Wajdy otwiera sekcję Cannes Classics. „Koniec widzenia" Grzegorza Mołdy walczy o Kryształową Palmę w konkursie krótkich metraży, „Najlepsze fejerwerki ever" Aleksandry Terpińskiej są w Tygodniu Krytyki. Poza tym reprezentują nas trzy koprodukcje: „Prawdziwa historia" Romana Polańskiego, a także „Scaffolding" Matana Yaira i „Szron" Sarunasa Bartasa. Otwieramy drzwi do Cannes i mam nadzieję, że w ciągu dwóch, trzech lat będziemy mieli polski film w konkursie głównym.
Boom kina rumuńskiego zaczął się od sukcesów Cristiego Puiu i Cristiana Mungiu. W przypadku naszego kina rolę lokomotywy spełniła „Ida"?
Ten film jest solą w oku Cannes. Cztery lata temu selekcjonerzy nie zakwalifikowali go do konkursu i zdają sobie sprawę, że stracili szansę, by być kolebką kolejnego prestiżowego reżysera, który odniósł potem olbrzymi sukces i będzie odgrywał ważną rolę w światowym kinie. „Ida" z pewnością zwróciła oczy dyrektorów artystycznych różnych festiwali na polskie kino, zwłaszcza że przeżywa ono renesans. Bywa innowacyjne, wysublimowane, świeże, a jednocześnie wyróżnia się znakomitym językiem filmowym.
Mam wrażenie, że ostatnio w ogóle zaczyna być doceniane kino z krajów postkomunistycznych. Często bardzo bolesne. Może dlatego, że my po prostu wciąż mamy do załatwienia ważne sprawy? Rozliczamy się na ekranie zarówno z przeszłością, jak i z niełatwym dniem dzisiejszym?