Barbara Hollender z Cannes
No i zaczęło się! Na fasadzie Pałacu Festiwalowego zawisnął gigantyczny plakat tegorocznej imprezy, wykorzystujący kadr z „Pogardy" Jeana-Luca Godarda, a na słynnych schodach, o których Claude Lelouch mówił, że łatwo po nich wejść, trudno zejść, pojawił się czerwony dywan. Woody Allen, którego film „Cafe Society" otworzył festiwal, wszedł do pałacu jako legenda, wyszedł jako triumfator, który zaczarował wymagającą canneńską publiczność.
Wydawało się, że w mocno skompromitowanym, ogłupiającym gatunku, jakim jest komedia romantyczna, niewiele już da się zrobić. Tymczasem 80-letni artysta zaserwował widzom opowieść bezpretensjonalną, pełną uroku i mądrą. Z dystansem do świata, no i – jak to u niego – bez happy endu. Bo przecież w życiu one nie zdarzają się często.
– Wychowałem się na hollywoodzkich komediach romantycznych – mówił Woody Allen po pokazie prasowym filmu. – Jestem romantykiem, choć moje partnerki uważały zawsze inaczej.
Dobrze też zrobił Allenowi powrót do Nowego Jorku. Jego europejskie wyprawy raz kończyły się lepiej, raz gorzej, ale to za oceanem twórca „Manhattanu" czy „Annie Hall" rozkwita. „Cafe Society" rozpięte jest między Los Angeles a Nowym Jorkiem: między pretensjonalnym światem pełnym blichtru, wybujałych ambicji i snobizmu a nocnym klubem, gangsterskimi porachunkami i moralnością żydowskich rodzin.