Nie milkną echa przyjętego we wtorek przez rząd najdroższego wariantu spełnienia przedwyborczej obietnicy. Ministrowie nie wprowadzili w prezydenckim projekcie żadnych dodatkowych kryteriów i zdecydowali się na powrót do sytuacji sprzed czterech lat w „gołej wersji".
Za rozwiązaniami, które ograniczałyby ryzyko potężnej fali nowych emerytów, optowali m.in. minister finansów Paweł Szałamacha oraz wicepremier i szef resortu rozwoju Mateusz Morawiecki. Obaj przekonują, że w toku prac sejmowych może się sporo zmienić.
– Kształt ustawy dotyczącej obniżenia wieku emerytalnego nie jest ostateczny, wciąż możliwe jest uwzględnienie w tym projekcie kwestii stażu pracy – uważa Szałamacha, który nie poddaje się i nadal zabiega o to, by uprawnienia emerytalne nabywało się nie tylko z wiekiem, ale także po odpowiednio długim odprowadzaniu do systemu składek. Dla kobiet miałoby to być 35 lat, a dla mężczyzn 40.
Z kolei Mateusz Morawiecki, choć zapewnia, że popiera obniżkę wieku emerytalnego do 60/65 lat, wskazuje, że sztuką będzie zastosowanie skalpela chirurgicznego, a nie młota pneumatycznego. Uważa, że trzeba do projektu dorzucić kryteria, żeby ludzi, którzy mogą pracować i chcą pracować, nie wypychać do szarej strefy.
Rząd ma świadomość, że demografii nie oszuka. Morawiecki wskazuje na wydłużającą się średnią długość życia Polaków i fakt, że dobrobyt bierze się z pracy. – Jeśli wypchniemy ludzi na emerytury, wypchniemy na zmywak do Londynu i wypchniemy do szarej strefy, to będziemy się wolniej rozwijać – przekonuje. Pytanie, czy ministrom uda się przekonać również posłów i samego Jarosława Kaczyńskiego, bo to jego decyzja zaważy na tym, jak zachowa się większość sejmowa.