Wokół drzew nigdy nie było tak gorąco, jak w 2017 r.
Wielokrotne poprawianie przepisów o wycince doprowadziło do tego, że przestały być one ze sobą spójne. I pojawiły się w nich luki.
Efekt jest taki, że dziś na prywatnej posesji wpisanej do rejestru zabytków można wyciąć wszystko, nawet 300-letni dąb i nie zapłacić ani złotówki kary. Podobnie z parkami: można brać piłę i ciąć do woli całkiem bezkarnie. Co gorsza, politycy odpowiedzialni za bałagan w prawie niczego się nie nauczyli i ciągle popełniają te same błędy.
W ostatni piątek w Sejmie uchwalono kolejne przepisy łatające kolejną lukę. Tym razem dotyczącą drzew na zabytkowych nieruchomościach.
Hulaj dusza, piekła nie ma
Problemy z wycinką zaczęły się od słynnego „lex Szyszko". W połowie grudnia u.br. do Sejmu wpłynął poselski projekt (autorami byli posłowie PiS) nowelizacji ustawy o ochronie przyrody. To, co w nim proponowano, było prawdziwą rewolucją. Polacy byli przyzwyczajeni, że drzewo na podwórku jest świętością i nie wolno go tak po prostu wyciąć. Trzeba mieć na to zezwolenie z urzędu. W przeciwnym razie można zapłacić wysokie, wręcz rujnujące kary. Mało kogo było bowiem stać na zapłacenie 90 tys. zł kary za wycięcie jednego drzewa. A tu proszę, pojawił się projekt, że na prywatnej posesji wolno wycinać i nie trzeba mieć żadnych papierowych zgód.