Teraz Wielka Brytania sprawia wrażenie, jakby jej głównym celem było zamknięcie się przed przybyszami z Polski i okolic, ale w ten sposób, by nie stracił na tym żaden Brytyjczyk, mieszkający czy robiący interesy w opuszczanej przez Londyn Unii.

Jeżeli nie przyjdzie opamiętanie, to będzie się jeszcze kojarzyć z nastolatkami katującymi polskich imigrantów.

Wielka Brytania pokazuje nam swoje niedobre cechy w złym momencie. Brytyjczycy szykują się do wystąpienia z UE w czasie, gdy boryka się ona z kilkoma kryzysami. Z wielką falą migracji, z brakiem perspektyw dla młodego pokolenia, z terroryzmem islamskim i z agresją za wschodnią granicą. Każde z tych nieszczęść miało zresztą wpływ na czerwcowe referendum, które zadecydowało o Brexicie.

W tak trudnych czasach kraj z wielkością w nazwie przeżywa na dodatek kryzys przywódczy. Konserwatywny lider i premier podejmuje decyzje o ogłoszeniu superważnego referendum, nie mając żadnego planu na wypadek porażki (czyli Brexitu, który przegłosowano), a lider głównej partii opozycyjnej lekceważy międzynarodowe zobowiązania swojego kraju, sugerując, że jako szef rządu nie pomógłby zaatakowanym przez Rosję państwom NATO z naszego regionu.

Wielka Brytania miała być, jak chciał szef naszej dyplomacji, najważniejszym partnerem Polski w Unii Europejskiej. Nie będzie. Jest inna, niż się wydawało. Dlatego do negocjacji o pobrexitowych stosunkach z Londynem trzeba przystępować bez złudzeń o wielkości Brytanii. I stawiać sprawę jasno: Brytyjczycy w pomniejszonej Unii będą tak samo traktowani jak Polacy na Wyspach.