Czwartkowa deklaracja ministra ds. imigracji Brandona Lewisa jest zaskoczeniem, bo jeszcze w ostatnich dniach brytyjskie media zapewniały, że premier Theresa May chce przynajmniej przez kolejne trzy lata, do 2022 r., utrzymać swobodny przepływ osób ze zjednoczonej Europy.
– W rządzie od wielu miesięcy toczyła się walka między dwoma frakcjami. Z jednej strony ministrowie zajmujący się gospodarką, na czele z ministrem finansów Philipem Hammondem, pod naciskiem biznesu opowiadali się za utrzymaniem swobody imigracji. Z drugiej frakcja kierowana przez May bardziej wsłuchiwała się w twardy, konserwatywny elektorat, który chce zamknięcia granic. Zwyciężyli ci drudzy – mówi „Rz" Don Flynn, dyrektor londyńskiego instytutu Migration Rights Network.
W programie wyborczym torysi napisali, że będą dążyli do ograniczenia liczby migrantów netto do kilkudziesięciu tysięcy rocznie. Tymczasem w ostatnich latach w Wielkiej Brytanii osiedlało się od 250 do 330 tys. więcej osób, niż z niej wyjeżdżało rocznie. Uzyskanie tak ogromnego ograniczenia wymagałoby więc ze strony władz zastosowania drastycznych środków.
Wielka niewiadoma
O ile jest pewne, że 29 marca 2019 r. wygaśnie automatyczne prawo dla obywateli Unii do osiedlania się w Wielkiej Brytanii, to co stanie się później, pozostaje kwestią otwartą. Lewis zapowiedział jedynie, że Doradczy Komitet ds. Migracji przygotuje do września przyszłego roku szczegółowy raport w sprawie liczby imigrantów i ich znaczenia dla gospodarki. Wówczas jednak na ustanowienie nowego reżimu przyjazdów będzie zaledwie pięć miesięcy.
– Rząd spodziewa się bardzo trudnych negocjacji z Brukselą i chce na ostatniej prostej mieć opinię niezależnej instytucji, która pozwoli mu wprowadzić nowe prawo migracyjne nie na podstawie ustaleń z Unią, tylko „obiektywnych potrzeb kraju" – tak strategię May rozszyfrowuje Flynn. Ale jego zdaniem decydujący będzie przebieg negocjacji z krajami UE, a nie wewnętrzna polityka władz w Londynie.