Torysi przyspieszają batalię o schedę po skompromitowanym Davidzie Cameronie, bo każdy dzień może przynieść jeszcze większą panikę na rynkach finansowych. W poniedziałek odchodzący premier mówił, że jego następca zostanie wyznaczony na kongresie partii w październiku. Teraz wiadomo już, że stanie się to na początku września. W środę i czwartek przywódcy partii będą zgłaszać kandydatury na szefa rządu, spośród których 244 konserwatywnych deputowanych wybierze dwie osoby, po czym 150 tys. członków partii wskaże w głosowaniu trwającym przez całe lato, kto ostatecznie ma kierować krajem.
We wtorek właściwie było przesądzone, że o najważniejsze stanowisko w państwie będzie ubiegał się lider kampanii na rzecz Brexitu, charyzmatyczny Boris Johnson. Tylko sekretarz sprawiedliwości Michael Gove odegrał porównywalną rolę w wyjściu kraju z Unii, ale technokratyczny minister sam przyznał, że nie nadaje się na premiera. W zamian jest typowany albo na nowego szefa dyplomacji, albo resortu finansów, z zadaniem przeprowadzenia niezwykle trudnych negocjacji dotyczących nowych relacji między Brukselą i Wielką Brytanią.
Ale Johnson jest w równym stopniu uwielbiany przez zwolenników Brexitu, co nienawidzony przez frakcję torysów, która chciała pozostania kraju w Unii. Partia podzieliła się w tej sprawie niemal po połowie. Spośród deputowanych torysów w Izbie Gmin 129 opowiedziało się za Brexitem a 115 – przeciw.
– Partii Konserwatywnej grozi rozpad i sromotna przegrana w przedterminowych wyborach parlamentarnych, których można się spodziewać pod koniec tego roku – mówi „Rz" prof. Kevin Theakston, wykładowca politologii na Uniwersytecie Leeds.
W i tak już niepewnych czasach przejęcie sterów państwa przez Johnsona, polityka populistycznego i nieobliczalnego, wywołuje panikę w aparacie partii konserwatywnej.