Z szokiem, jaki przeżywa cała Europa po brytyjskim referendum, pierwsi zmierzyli się w niedzielę Hiszpanie, wybierając nowy parlament. W ubiegły piątek, w dzień po decyzji Brytyjczyków i dwa przed hiszpańskimi wyborami, indeks giełdy w Madrycie spadł o ponad 12 proc. To uświadomiło wielu wyborcom skalę problemu, z jakim ma obecnie do czynienia UE i tym samym Hiszpania. – Po latach zawirowań i upadku gospodarczego Hiszpanie pragną stabilizacji. Z tego wynika niechęć do zmian, co zapewne przełożyło się na wynik wyborów – tłumaczy „Rzeczpospolitej" Miguel Puig, politolog z Barcelony.
Mimo że sam Brexit praktycznie nie istniał w kampanii wyborczej, to jednak atmosfera niepewności, jaka powstała po decyzji Brytyjczyków, okazała się sprzyjać rządzącej Partii Ludowej premiera Mariano Rajoya, zwyciężczyni niedzielnych wyborów. Jednak drugie od grudnia ubiegłego roku wybory parlamentarne w Hiszpanii nie przyniosły natychmiastowego przełamania pata politycznego, w którym kraj tkwił od sześciu miesięcy.
Podobnie jak w grudniu wygrali konserwatyści z Partii Ludowe. To za ich rządów zrujnowana w wyniku kryzysu gospodarka ruszyła z miejsca. PKB wzrósł w roku ubiegłym o 3,2 proc. i w tym roku będzie zapewne jeszcze lepiej. Jednak nadal jedna piąta Hiszpanów jest bez pracy. Ale to i tak o pięć punktów procentowych mniej niż przed rokiem.
Taki stan gospodarki sprawił, że Partia Ludowa zdołała wzmocnić swą pozycję, zdobywając 33 proc. głosów, co daje jej 137 miejsc w 350-osobowym parlamencie. To ciągle za mało na samodzielne rządy. Sytuacja jest więc zasadniczo taka sama jak po grudniowych wyborach i konserwatyści potrzebują partnera do rządzenia.
Z przyczyn programowych nie może nim być populistyczne ugrupowanie Podemos. W roli koalicjanta mogliby wystąpić socjaliści z PSOE lub umiarkowani liberałowie z nowego ugrupowania Ciudadanos. Po grudniowych wyborach obie partie wykluczały jednak kategorycznie jakikolwiek sojusz ze skompromitowaną licznymi skandalami korupcyjnymi partią Mariano Rajoya.