Korespondencja z Londynu
Jeszcze o północy w czwartek David Cameron wierzył, że zwycięstwo jest po jego stronie. Zjadł kolację z żoną przy Downing Street 10, po czym z grupką pięciu najbliższych doradców szykował triumfalne przemówienie. Jego optymizm potwierdził ogłoszony zaraz po zamknięciu urn sondaż YouGov wskazujący na sukces (52:48 proc.) przeciwników Brexitu. I deklaracja lidera populistycznej, antyeuropejskiej Partii Niepodległościowej Zjednoczonego Królestwa (UKIP) Nigela Farage'a, że „tym razem Remain będzie jeszcze górą".
Dopiero pierwsze wyniki z północnej Anglii, gdzie ludzie masowo zagłosowali za Brexitem, zaalarmowały premiera. Przemówienie trzeba było pisać od nowa. Szef rządu wygłosił je drżącym głosem dopiero o ósmej rano następnego dnia.
– Byłem przekonany, że Wielka Brytania będzie silniejsza, bezpieczniejsza i zamożniejsza w Unii. Ale naród brytyjski postanowił inaczej – mówił Cameron. Brytyjski premier jest z natury pokerzystą. Dwa razy mu się udało: gdy po referendum w 2014 r. zepchnął szkockich nacjonalistów do głębokiej defensywy i ponownie w 2015 r., gdy w wielkim stylu wygrał reelekcję i absolutną większość dla torysów. Ale zaledwie rok po tym sukcesie premier musiał się podać do dymisji – z Downing Street wyprowadzi się w październiku.
– Cameron zapowiedział referendum w styczniu 2013 r. licząc, że zepchnie na margines eurosceptyków we własnej partii. Stało się inaczej: zmobilizował ich do działania. To jest największy błąd brytyjskiego premiera od porozumienia Neville'a Chamberlaina z Hitlerem w Monachium w 1938 r. w tym sensie, że i w jednym, i w drugim przypadku szef rządu z własnej woli ściąga na siebie fundamentalny problem i wykazuje się całkowitym brakiem zdolności przewidzenia przyszłości – mówi „Rzeczpospolitej" Ian Bond, dyrektor londyńskiego Center for European Reform (CER).