Korespondencja z Londynu
Peter Walsh wprowadził się do jednego z szeregowców przy ulicy Wordsworthe w East Ham w 1963 roku. Wtedy to było przeciętne przedmieście Londynu, 40 minut linią metra District do centrum. Ale dziś 85-letni emeryt pozostał tu sam: w okolicy nie ma żadnego Brytyjczyka. – Najpierw przyjechali czarni i biali z Ugandy, którzy zostali wygnani przez Idi Amina. A potem przyszły kolejne fale: z Indii, Pakistanu, Sri Lanki, Kenii, a teraz z Europy Wschodniej – wymienia.
Anglicy? Wyprowadzili się po części z powodu uprzedzeń rasowych, a po części dlatego, że zbankrutowała sąsiednia fabryka Forda. Ale chyba najważniejsza było degradacja East Ham, nikt nie chciał za dużo stracić na spadku cen domów. – Na mnie za późno, ja tu umrę – przyznaje z uśmiechem Walsh.
Trudna integracja
East Ham to najtańsza dzielnica wielkiego Londynu: można tu kupić trzypokojowe 60-metrowe mieszkanie nawet za 200 tys. funtów (przeszło milion złotych). Ci, którzy mają pieniądze, nie chcą tu mieszkać, bo nigdzie szpitale, szkoły, administracja publiczna nie jest tak zła. Wieczorem nie można się też czuć bezpiecznie.
– Zaskoczyło mnie, że ludzie mieszkają w zamkniętych wspólnotach: tu Pakistańczycy, tam Hindusi, dalej przybysze z Kenii. U nas imigranci dużo bardziej się mieszają, integracja jest większa – mówi 26-letni Spencer Hackburnt, Kanadyjczyk, który przyjechał na parę tygodni do Londynu i szukał taniego lokum.