Oczywiście, koniec nie nastąpi zaraz, nie w przyszłym roku, ale po wielu latach zamętu, napędzanego żądaniami przywilejów dla poszczególnych państw członkowskich, a z drugiej strony pomysłami małej bardziej zintegrowanej wspólnoty.

Antyunijny wirus, który zaraził ponad połowę Brytyjczyków, rozwija się znakomicie w wielu narodach. I wbrew temu, co nam się może kojarzyć z wirusami, najlepiej sobie radzi w społeczeństwach bogatych, o wysokiej kulturze, długiej europejskiej historii i dużych wydatkach na naukę. Nie ma na niego dobrego lekarstwa, bo żywi się on konstatacją prostego faktu: następnym pokoleniom będzie gorzej. A czy to wina wyłącznie Unii, jej zasad, praw, idei? To się, niestety, okaże, gdy jej już nie będzie.

Mówi się, że Wielka Brytania i tak była inna, wyspiarska, lewostronna i z funtami, dlatego bez niej w UE idea europejskości zbytnio nie ucierpi. Otóż, ucierpi i to bardzo. Wspólnota straci najlepsze uniwersytety. Nikt jej, co prawda, nie zabroni posługiwać się angielskim, ale jak wizerunkowo obronić UE, gdy głównym językiem jest język narodu, który powiedział jej "bye".

Unia nie będzie już miała swojego i globalnego zarazem trendsettera, w tej dyscyplinie nikt Brytyjczyków nie zastąpi, choćby bardzo chciał. Próby zastąpienia ich przez inny europejski naród tylko zwiększą zasięg działania antyunijnego wirusa.

Wspólnota europejska ma ponad 60 lat. W tym wieku wirusy są wyjątkowo niebezpieczne.