I porzucą myśl o zbyt daleko idącej ustawie w sprawie zdjęcia z głów frankowiczów skutki zadłużenia w obcej walucie. Prace nad nią trwają w Kancelarii Prezydenta.

Zadłużeni niecierpliwią się, że trwa to zbyt długo, i ostatnio wychodzą na ulice. Banki natomiast liczą, że problem rozejdzie się po kościach. Właśnie ogłaszają przedłużenie tzw. sześciopaku pomocowego dla klientów. Dobrowolnego, ale – przyznajmy – niezbyt hojnego.

Dopóki z Kancelarii Prezydenta nie wyjdzie projekt ustawy frankowej w wersji light lub jasny komunikat, że jej nie będzie, banki będą pod presją. I to podwójną, a nawet potrójną. Podwójną, bo przecież politycy właśnie zabierają się do ich dojenia, nakładając podatek uzależniony od sumy aktywów. Ten udój, który ma dać budżetowi 4–5 mld zł rocznie na planowane przez PiS transfery socjalne, nie pogrąży całego sektora bankowego ani pojedynczych banków. Przełkną one także gorzką pigułkę (trzeci element presji) zwiększonych składek na Bankowy Fundusz Gwarancyjny, który wypłacił ponad 3 mld zł klientom zbankrutowanych SKOK, a teraz musi przelać 2 mld zł dla tych, którzy zaufali splajtowanemu SK Bankowi z Wołomina.

W tej sytuacji zbyt daleko idąca ustawa o pomocy frankowiczom mogłaby, jeśli nie zdewastować system bankowy, to poważnie osłabić część banków, które dotąd były mocną stroną polskiej gospodarki. Na własne życzenie zaryzykowalibyśmy kryzys finansowy, jaki swego czasu pustoszył Irlandię czy Hiszpanię.

Dlatego, nim w poczuciu empatii pochylimy się z troską nad losem tych, którzy postawili na kredyt w złej walucie, pamiętajmy, że za ich błędy możemy w skrajnym przypadku zapłacić my wszyscy. Bo ostatecznym gwarantem wypłat z systemu gwarancji depozytów w Polsce jest budżet państwa. Czyli każdy z podatników.