Z jednej strony pozwala wykonać wyrok Trybunału Konstytucyjnego, wedle którego państwo nie powinno pobierać podatku od dochodu stanowiącego minimum egzystencji. Z drugiej – nie wysadza budżetu państwa w powietrze.

Kosztem tego kompromisu jest zwiększenie stopnia skomplikowania systemu podatkowego. Z powodzeniem przepis na wyliczanie kwoty wolnej można by dać jako zadanie na najbliższym egzaminie maturalnym. Ból corocznych matematycznych zmagań z PIT złagodzić może podatnikom tylko skorzystanie z samoprzeliczających się formularzy podatkowych.

Niezbyt podoba mi się stosunkowo niski limit dochodów pozwalających na pełne odliczenie powiększonej kwoty wolnej. 550 zł miesięcznie to tylko nieco ponad jedna czwarta przyszłorocznej płacy minimalnej. Ale skoro rząd wydaje już grube miliardy na 500+, kolejne znaleźć musi na powrót do niższego wieku emerytalnego, to kiedyś pieniędzy w worku Świętego Mikołaja musiało zabraknąć...

Natomiast złym pomysłem – co do zasady – jest pozbawienie kwoty wolnej części podatników. Ci, których dochody plasują się powyżej 127 tys. zł, będą musieli do całej operacji dołożyć. To akurat ta grupa, która jest w stanie oszczędzać, a oszczędności – jak przyznaje sam rząd – są gospodarce potrzebne. Jeśli jednak taka ma być cena za rezygnację z bardziej socjalistycznych pomysłów, np. wprowadzenia nowych progów podatkowych, to być może warto ją zapłacić?

Natomiast zupełnie nie podoba mi się sprinterskie tempo zmian. Rząd zwlekał z nimi, mamiąc opinię publiczną wizją jednolitego podatku, który – założę się – nigdy nie wejdzie w życie, aż zostało tylko parę dni na poprawki kwoty wolnej. Uchwalanie podatków to nie sprint na olimpiadzie. Wymaga namysłu, inaczej ryzykujemy wyprodukowanie bubla pełnego luk. Czego nowej kwocie wolnej nie życzę.