Ale oprócz zdrowia trzeba mieć też czas, żeby odstać w kolejkach do rejestracji, i anielską cierpliwość. Bez niej można wyleczyć jedną chorobę, wpadając jednocześnie w nerwicę.

Jak słucham relacji osób, które musiały się jednak przez tę rzeczywistość przychodni i szpitali przedrzeć, to mam wrażenie, że u nas służba zdrowia jest dla lekarzy, a nie pacjentów. Podobnie jak system edukacji jest dla nauczycieli, a nie dla uczniów.

Nic dziwnego, że pod względem poziomu służby zdrowia jesteśmy na szarym końcu Europy. Daleka jestem jednak od wyciągania wniosku, że jedynym i najlepszym lekarstwem na tę chorobę jest dosypywanie kolejnych miliardów z budżetu. Bez tego pewnie się nie da, ale bez dobrego zarządzania może to być worek bez dna. Tu zresztą łatwych recept nie ma. Już przy dziasiejszym poziomie finansowania są duże różnice w poszczególnych województwach. Nie wszędzie jest źle: znam historie o opryskliwych lekarzach traktujących pacjenta jak zło konieczne, ale ostatnio słyszałam też relację, jak to lekarz zadzwonił do pacjentki wypisanej do domu po operacji z pytaniem o samopoczucie. Był to prywatny szpital realizujący kontrakt z NFZ. To nie znaczy, że komercyjne przychodnie i szpitale fundują zawsze miłą i profesjonalną opiekę.

Coraz mocniej rozrastający się sektor abonamentów medycznych świadczy usługi często sprowadzające się do krótkich taśmowych wizyt. Dlatego trochę boję się nowego trendu – telemedycyny. Może to jednak lepsze niż samodzielne diagnozowanie się za pomocą wyszukiwarki Google i hurtowe łykanie suplementów. No bo w tej dziedzinie jesteśmy w czołówce.