Pierwsza to fakt, że puszczanie w ruch wielkiej machiny dużych funduszy publicznych zabiera czas. Trzeba opracować zasady inwestowania, wybrać prywatnych partnerów, którzy dołożą swój wkład, rozpiszą konkursy, by wyłowić obiecujące startupy. W tym czasie wiele interesujących projektów nie posunie się do przodu, bo prywatni inwestorzy, którzy nawet byliby skłonni dać na nie pieniądze, wstrzymują się z finansowaniem, skoro mogą wydać mniej dzięki pomocy państwa. A przecież kto szybko daje, ten dwa razy daje.

Druga zasadzka to groźba wysypu innowacji pozornych, pojawiających się tylko dlatego, że są pieniądze do „przemielenia". Tak się stało onegdaj ze słynnym pierwszym konkursem na projekty internetowe finansowane z funduszy unijnych. Tym razem w oddzieleniu ziarna od plew powinna pomóc konieczność wyłożenia części wkładu przez fundusze prywatne.

Trzecia zasadzka to zaangażowanie polityków, którzy – skoro wydają duże pieniądze z publicznej kasy – będą się bacznie przyglądać dzielącym je menedżerom. W konsekwencji ci ostatni mogą być asekuracyjni w doborze projektów, nie chcąc ryzykować spotkania z prokuratorem. A to oznacza, że rewolucyjne innowacje, będące owocem nieschematycznego myślenia, odpadną jako zbyt ryzykowne.

Czwarta zasadzka kryje się w zaangażowaniu dużych firm. Co do zasady jest ono dobre, gdyż korporacje zapewniają nie tylko finansowanie, ale i wdrożenie pomysłów. Tyle że państwowe firmy mogą chcieć markować zainteresowanie startupami, by się przypodobać politykom. Prywatne z kolei miewają skłonność do przeinwestowania i brnięcia w swoje projekty, mimo że alternatywne mogą być bardziej innowacyjne. Sam status wielkiej korporacji nie gwarantuje przecież nieomylności.