Model biznesowy tych ostatnich sprowadzał się początkowo do sprowadzania jak największej ilości „ciuchów" z Dalekiego Wschodu i sprzedaży ich w Polsce, gdzie prawie wszystko schodziło na pniu. Proste, ale niesamowicie skuteczne. Ci, którzy byli najbardziej zdeterminowani, inwestowali, mieli najlepsze pomysły i po prostu trochę szczęścia, rozrośli się do sporych rozmiarów. To już nie tylko lokalne potęgi, ale firmy z ambicjami międzynarodowymi.

Jednak na naszym rynku odzieżowym doszło do bardzo ciekawej sytuacji, rzadko spotykanej w innych branżach – otóż nowi, dynamiczni gracze muszą się dzielić przychodowym tortem z firmami o PRL-owskich jeszcze korzeniach. Te, po perturbacjach na przykład właścicielskich, w sporej części przetrwały i odbudowały biznes.

Co dalej? Podobnie jak w innych sektorach zaczynamy być świadkami zwiększającego się zainteresowania klientów ofertą mniej masową, bardziej zindywidualizowaną, szytą na miarę. I tu do gry wkracza narzędzie, które dopiero od niedawna w przypadku branży odzieżowej stało się prawdziwą potęgą: internet. Ten kanał sprzedaży nie mógł przez dłuższy czas „zaskoczyć" w przypadku odzieży. Doszło do tego dopiero w ostatnich latach, o czym na własnej skórze przekonały się niektóre mniej przygotowane do sieciowej rewolucji zachodnie firmy z branży. Teraz w zasięgu klientów jest cały odzieżowy świat. I znów – tak jak ćwierć wieku temu – nasz biznes odzieżowy musi z jednej strony zmierzyć się z dużym zagrożeniem, a z drugiej – wykorzystać szansę. Na szczęście większość naszych graczy stara się rozwijać w rytm nowej, odzieżowej rewolucji.